sobota, 7 czerwca 2014

Puszcza Zielonka - eksploracja rozpoczęta

Ostatnio pomyślałam sobie, że jednak miałam nosa, że nadałam temu blogowi taką a nie inną nazwę. Tematy się zmieniają, a blog trwa sobie niespiesznie w wirtualnej przestrzeni a jego nazwa świetnie oddaje to, co się na nim dzieje. Bo ja po prostu piszę o tym, co aktualnie zajmuje mi czas. Co jest moją ulubioną rzeczą w danym momencie. A że mam słomiany zapał, i jestem jako ta chorągiewka na wietrze to rzeczy te co jakiś czas się zmieniają. Ale co z tego? To mój blog i mogę tu pisać o czym tylko zapragnę.

Ten przydługi wstęp miał być wyjaśnieniem, dlaczego nagle na blogu na którym do tej pory pokazywałam, no, powiedzmy, rękodzieło znajdzie się opis wycieczki rowerowej. Czy wyjaśnił? Mam nadzieję. A teraz przechodzę do meritum.

Dłuższą wycieczkę rowerową do puszczy Zielonka planowałam już od dawna, ale nigdy jakoś nie mogłam się wybrać. A to weekend zajęty, a to pogoda nie taka, a to niechciej pospolity ogarniał i zasiadał dumnie na rowerze, na którym miejsca dla mnie już wtedy nie starczało. Dzisiaj nadszedł ten dzień, kiedy stwierdziłam - żadnych wymówek, zbieram się i idę. Zebranie się zajęło mi trochę czasu, szczególnie jeśli wliczymy w to wyjście, przejechanie jednego osiedla i powrót by zdjąć legginsy i założyć krótkie spodenki. Ale w końcu wyjechałam około 11:10.

Skierowałam się w stronę Koziegłów (w końcu sprawdziłam tę przeklętą odmianę), gdzie zboczyłam z głównej drogi by zacząć trasę, którą wymyśliłam sobie korzystając z mapy z kwietniowego rajdu Róża Wiatrów. Miły pan wskazał mi drogę na Wierzenicę, ale ja stwierdziłam że nie pojadę główną drogą, tylko tak jak sobie na mapie wymyśliłam. Droga była zarośnięta, zielska smagało mnie po łydkach, ale było ładnie, więc jechałam dalej. Ignorując fakt, że droga zarasta coraz bardziej jechałam przed siebie, by ostatecznie wpakować się w dziki gąszcz pokrzyw, gałęzi  i moich własnych myśli, które brzmiały wtedy mniej więcej "ty głupia babo, trzeba było jechać asfaltem".

 Asia podejmuje złą decyzję

Asia brnie w swoją złą decyzję

Udało mi się w końcu dotrzeć do asfaltu, który zapewnił mi błogi odpoczynek aż do Tuczna, gdzie planowałam skręcić by objechać sobie jeziora i dotrzeć do Wronczyna w celu odwiedzenia graba Maksymiliana. Przegapienie drogi jadącej wzdłuż jeziora (co zauważyłam obserwując własny cień, który posłużył mi jako kompas wskazujący, że zamiast na wschód jadę na południe) poskutkowało koniecznością wracania do Tuczna, zdecydowałam więc że Maks poczeka na lepszy dzień i pomknęłam do Bednar.

Przepiękne pole maków w Bednarach

Po wielokrotnym sprawdzaniu mojej pozycji na GPSie udało mi się trafić na Trakt Bednarski, na którym to podjęłam decyzję o skróceniu pierwotnego planu trasy. Tutaj też po raz ostatni spojrzałam na dystans na liczniku - 34km. Potem przełączyłam go, by pokazywał godzinę i do końca nie sprawdzałam już ile mam w nogach by mózg się nie zasugerował i nie stwierdził, że jednak za dużo. O dziwo, zadziałało. Trakt Bednarski był bardzo przyjemny, jechało się więc szybko i bezproblemowo (no, pomijając całkiem konkretne kałuże i błoto).

Trakt Bednarski

W związku ze skróconą trasą ominęłam skręt na Trakt Poznański i dojechałam do Zielonki, gdzie przy sklepie zrobiłam sobie przerwę na zjedzenie loda, na którego nabrałam nagle strasznej ochoty. Przy okazji udało mi się też przewrócić miejscowy rower o jakże urokliwym ładunku w koszyku, w postaci trzech butelek taniego wina. Wsi spokojna, wsi wesoła... Jako, że chciałam o sensownej godzinie dotrzeć do domu (pierwotnym planem był powrót o 14:00) szybko zawinęłam się spod sklepu i trafiając bez pudła, bardzo ładnymi drogami dojechałam do Potasza, a stamtąd już asfaltem do Owińsk, gdzie przejechałam sobie obok opuszczonego budynku (to ten szpital chyba?) który niestety nie zrobił na mnie większego wrażenia. Szczerze mówiąc, myślałam, że jest większy.

W Owińskach zdecydowałam, że do domu pojadę już asfaltem, bo poczułam że moje siły się kończą, tak samo zresztą jak woda w bidonie. Tablica z napisem "Poznań 12" trochę mnie zmartwiła, ale co zrobić, trzeba pedałować. Poszło szybciej niż się spodziewałam, i już około 15:10 kupowałam pod Kauflandem truskawki, które należały mi się za dobrze wykonaną robotę. Dopiero pod drzwiami bloku sprawdziłam, ile zrobiłam kilometrów.

Podsumowanie trasy:
Przejechane 66,29km w czasie ~4h (czystej jazdy 3h28min). Średnia prędkość 19,09km/h, jak na mnie powalająca. To te asfalty.


Wnioski:
- jeśli droga wygląda na mało uczęszczaną, nie pchaj się w nią tylko dlatego, że taki miałaś plan
- sprawdzenie długości trasy przed wyjazdem może być całkiem dobrym pomysłem
- być może warto przeprosić się z kremem z filtrem (obecnie mogę pochwalić się klasyczną opalenizną kolarza - odciętą równą linią na nadgarstkach i na ramionach, plus w bonusie czerwone kolana)
- podjazd pod Serbską wcale nie jest taki straszny
- Puszcza Zielonka rządzi

A pięknej soboty dopełniło piękne jedzenie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz