piątek, 17 lutego 2012

Moje półtorej godziny z Marilyn

No to na fali - następny film. Na dodatek też o pewnej znanej kobiecie, oparty na prawdziwej historii - a mianowicie "Mój tydzień z Marilyn".
Były momenty w trakcie seansu, kiedy mimowolnie porównywałam go do "Żelaznej damy" ale takie porównania nie mają sensu, bo filmy są zupełnie różne, a i moja reakcja na Marilyn była odmienna od tej na "Damę".
"Mój tydzień z Marilyn" opowiada o - jak sam tytuł wskazuje - jednym tygodniu, jaki pewien trzeci asystent reżysera sir Laurence'a Oliviera spędził z Marilyn Monroe na planie filmu "Książę i aktoreczka". Przedstawia więc Marilyn w jednym krótkim wycinku jej życia, na dodatek wrzuconą w angielskość, jako że film (w sensie, że "Książę...") kręcony był właśnie w Anglii.
Mimo tego wąskiego niby okna czasowego w "Tygodniu" udało się oddać, jaka była Monroe, do tego stopnia że w czasie seansu zdawało mi się nawet, że ją jakoś tak zupełnie zrozumiałam, co przyniosło mi radość razem z zieloną angielską trawą i słońcem. Historia jest prosta, nie zaskakuje zwrotami akcji i rozwija się zupełnie tak jak każdy widz tego oczekuje - ale to nie w zaskakiwaniu tkwi sens tego obrazu. Według mnie tkwi on właśnie w tym zrozumieniu, i może brzmi to bezsensownie patetycznie ale cóż, ja tak to właśnie odczułam.
Ze strony wizualnej film jest cudownie przyjemny, tak samo zresztą jak ze strony muzycznej. Całość najlepiej określa dla mnie słowo "uroczy", uroczy jest też jest główny bohater i narrator. Czymś co wynosi w moich oczach ten ładny obrazek ponad przeciętność są dwie kreacje aktorskie.
Pierwsza - Kennetha Branagha jako sir Laurence'a Oliviera, który będąc postacią drugoplanową bez swojego własnego "storyline'a" dodaje filmowi kolorów i energii, a także rozbraja włoskim akcentem w scenach z filmu w filmie.
Druga - Michelle Williams. Mimo, że widziałam ją już w "Blue Valentine" wciąż była dla mnie dziewczynką z "Jeziora Marzeń", jednak po tym filmie mam do niej tylko podziw i szacunek. Zmierzyła się z wielką legendą kina i poradziła sobie śpiewająco. Podejrzewam, że znajdą się i krytycy, mnie jednak tą rolą przekonała do tego stopnia, że kiedy już zapomniało się o dorobionych biodrach i (zapewne) biuście można było całokowicie uwierzyć, ze stała się Marilyn. Przynajmniej w moich oczach i moich wyobrażeniach ta amerykańska gwiazda filmowa była właśnie taka, jak odegrała ją Williams.
I choć kocham Meryl Streep to w tej konkurencji wygrywa u mnie Michelle. Za idealne i naturalne oddanie obu stron Marilyn. I za scenę w samochodzie.
Ocena 8/10, choć ostatnio wątpię w moją umiejętność oceniania numerkami, bo sama nie wiem za co dałam "Żelaznej damie" aż 5.
Mój tydzień z Marilyn (My Week with Marilyn). Reżyseria: Simon Curtis, scenariusz: Adrian Hodges. Grają m.in.: Michelle Williams, Eddie Redmayne, Kenneth Branagh.
Nominowany w kategoriach: Najlepsza aktorka pierwszoplanowa (Michelle Williams), Najlepszy aktor drugoplanowy (Kenneth Branagh).

środa, 15 lutego 2012

Nie taka znowu żelazna dama

Kolejny film z listy nie jest jednym z tych nominowanych do nagrody ani za najlepszy film ani za najlepszą reżyserię. Nominacje jednak ma, nawet dwie, zalicza się więc do mojego przeoscarowego maratonu. A film ten to "Żelazna dama".
Film, wedle wszelkich zapowiedzi i zwiastunów, miał opowiadać historię Margaret Thatcher, jednej z najbardziej wpływowych i znanych ostaci ze świata polityki. Miał. A o czym opowiada faktycznie? I tu tkwi problem - ja wciąż nie jestem tego pewna.
Spodziewałam się, że "Żelazna dama" będzie filmem biograficznym, pewnie trochę sfabularyzowanym, skupiającym się na opowiedzeniu jak to się stało, że dopuścili babę na najwyższe stołki. Tymczasem Margaret jaką widzimy w filmie to głównie zagubiona starsza pani, która sama już chyba nie do końca pamięta jak to z nią było. To na tle tego obrazu starości Thatcher zbudowana jest reszta, ale szczerze mówiąc, ta reszta jest najsłabszym elementem filmu, co jest dość niefortunne ponieważ stanowi, na oko, jakieś 70% całości.
Przez cały seans zastanawiałam się jaki był zamysł reżyserki. Biografia ukazana z punktu widzenia samej Thatcher? Ukazanie całej jej drogi od początku do końca, od wzlotu aż po upadek? Po którejś z kolei sekwencji "dramatyczne ujęcie - dramatyczna muzyka - wybuch" zdawało mi się nawet, że reżyserka chciała zrobić z tego film akcji. Wyjaśnienie które najlepiej wyjaśnia format tego obrazu i, mam nadzieję, jest najbliższe prawdzie jest takie, że miał on ukazać życie Thatcher tak, jak ona sama widzi je w swoim, nie do końca już zdrowym, umyśle.
Sekwencje cofające nas w przeszłość to tak naprawdę zlepek urywków, scen, obrazków dość nieumiejętnie sklejonych ze sobą, którym towarzyszy dramatyczna, oczywista i po prostu kiepska muzyka. Niestety moim pierwszym skojarzeniem były pierwsze wprawki ucznia szkoły filmowej, który z materiałów archiwalnych i własnych amatorskich ujęć próbuje sklecić coś, na co publiczność pewnie ma zrobić wielkie "łał". "Łał" zdecydowanie nie było, było parę razy "och", bo w kinie Apollo są seanse 5D za cenę 2D i fotele się trzęsły przy każdym wybuchu. Trzęsła się też ręka operatora, kolejny zapewne zamierzony zabieg, który mnie jednak irytował i powiewał trochę brakiem wprawy. Nie wiem też dlaczego uparcie decydowano się by pokazywać polityków mówiących do Margaret z dołu, jakby z perspektywy siedzącego psa karconego przez jego pana. To chyba nie o to chodziło?
Przez taki "urywkowy" sposób realizacji wszystkie poruszone wątki potraktowane są bardzo powierzchownie, ledwie muśnięte, więc jeśli ktoś nie zna historii Wielkiej Brytanii to z tego filmu wiele się o niej nie dowie. Zresztą, wątki z życia osobistego potraktowane są prawie dokładnie tak samo. A to wszystko poprzetykane najbardziej natchnionymi z cytatów, które nawet w ustach Meryl Streep brzmiały mi sztucznie.
A skoro już wspominam o Meryl, to jest ona dla mnie jedynym powodem dla którego chociaż trochę warto ten film zobaczyć. Głównie w scenach ukazujących już starą Margaret świetnie pokazuje ona swoje aktorskie zdolności, razem z Jimem Broadbentem (Denis Thatcher) ratując trochę ostateczny efekt.
Słowem podsumowania chciałam tylko powiedzieć, że reżyserka to chyba ma jakieś poważne chody w Hollywood albo przynajmniej trzyma sztamę z Meryl, bo jak udało jej się przekonać tak świetną aktorkę do zagrania w dwóch tak miernych filmach (zrobiła też "Mamma Mia!") to ja nie mam pojęcia.
Jak już wspominałam - możliwe, że taki właśnie był zamysł pani reżyserki. Ukazanie stanu umysłu starej, zniedołężniałej kobiety, która kiedyś coś tam znaczyła. To wyjaśniałoby wiele zarzutów, które postawiłam wyżej, ale nawet jeśli tak jest, to nie wycofuję się z niczego. Możliwe, że poszłam na seans ze złymi oczekiwaniami. Nie zmienia to jednak faktu, że do mnie tam taka wizja nie trafia, ale przynajmniej zaśmiałam się szczerze kiedy Maggie stąpała po płatkach róż przy akompaniamencie chórów anielskich.
Ode mnie dostał 5/10. Za Meryl.
Żelazna dama (The Iron Lady). Reżyseria: Phyllida Lloyd, scenariusz: Abi Morgan. Grają m.in. Meryl Streep, Jim Broadbent.
Nominowany w kategoriach: Najlepsza aktorka pierwszoplanowa (Meryl Streep), Najlepsza charakteryzacja.

sobota, 11 lutego 2012

Oscarowo czas zacząć

W mojej feryjnej misji ożywiania bloga wymyśliłam sobie (jakże oryginalnie), że mogłabym pisać o czymś więcej niż tylko o tym, co wychodzi spod mych rąk, drutów i haczyków. A jako że jak co roku ferie zimowe są też czasem przedoscarowym, a moja miłość do kina ostatnio rośnie w siłę wpadłam na genialny pomysł zapisywania tu postępów w moich przedoscarowych seansach a także wrażeń z tychże. Do Oscarów zostały dwa tygodnie, mam ambitny plan obejrzeć to, co się da w kinie a resztę… ekhm ekhm. Też obejrzeć. I opisać, jeśli dam radę.
A tak naprawdę to szukam czegokolwiek co odciągnie mnie od myślenia o magisterce. A ten sposób jest przynajmniej marginalnie produktywny i może nawet ktoś to przeczyta, a na pewno będzie to ciekawsze niż owa magisterka. No ale do rzeczy.

Oscarowo zacznie się już dziś, bo jestem świeżo po obejrzeniu "Moneyball" - filmu, co do którego byłam niemalże pewna, że nie spodoba mi się za bardzo. Cóż, sport, i to baseball, którego nigdy chyba nie uda mi się zrozumieć, to nie jest temat który mnie jakoś szalenie interesuje, ale - nominacja jest, i to niejedna. Wykorzystując więc resztki sportowego nastroju z biegu Justynki odpaliłam film gotowa na to, że nie dam rady go skończyć za pierwszym podejściem, bo trwa - nota bene - 2 godziny i 18 minut.
Swoją drogą co to jest za nowa tendencja w kinie, żeby filmy były coraz dłuższe i dłuższe. Kiedyś półtorej godziny było standardem, całkiem zresztą rozsądnym. No ale wróćmy do meritum.
Otóż, "Moneyball" poważnie mnie zaskoczył wciągając mnie i wywołując emocje przy oglądaniu sportu, którego wciąż za diabła nie rozumiem. Kiedy już przyzwyczaiłam się do rzucanego na prawo i lewo żargonu i nic mi nie mówiących nazwisk naprawdę zainteresowała mnie historia, przedstawiona bardzo autentycznie, co jest chyba komplementem dla aktorów (a przynajmniej ma nim być).
Być może na stronę zła (sportu czyli) przeciągnęło mnie urocze wykonanie piosenki "Show", bo jako zatwardziała fanka musicali uważam, że każdemu filmowi piosenka dobrze robi. A tak serio, to widać w tym palce Sorkina, który chyba ostatnio lubi pisać scenariusze, które niby są o jednym a tak naprawdę są o życiu. I tak jak "The Social Network" niby było o facebooku, tak "Moneyball" - fakt - jest o sporcie. Ale nie tylko. Nie będę się zagłębiać w interpretacje i analizy, bo strasznie tego nie lubię, ale to, że osią filmu nie jest historia drużyny, a jednego człowieka, zmienia jego wydźwięk i film zdaje mój najważniejszy test - czyli emocje są. I to chyba by było na tyle. Sceny z meczy traktuję jako przerywniki, a nauczyłam się tyle, że jak ktoś wybije piłkę w publiczność, to znaczy, że jest dobrze. Dla wybijającego.
Jeszcze jedno, co zdecydowanie podobało mi się w tym filmie to operowanie dźwiękiem i ciszą przy budowaniu napięcia i wywoływaniu emocji. I ten autentyzm.
W ocenie punktowanej (której nie lubię, ale się przydaje) dałam 8/10. A Brad Pitt nawet zniszczony życiem i w wyciągniętym dresie wciąż pozostaje Bradem Pittem. Cóż.
Moneyball. 2011. reżyseria Bennett Miller, scenariusz Aaron Sorkin, Steven Zaillian. Grają m.in. Brad Pitt, Jonah Hill.
Nominowany w kategoriach: Najlepszy film, Najlepszy aktor pierwszoplanowy (Brad Pitt), Najlepszy aktor drugoplanowy (Jonah Hill), Najlepszy scenariusz adaptowany (Aaron Sorkin, Steven Zaillian), Nalepszy dźwięk, Najlepszy montaż.

To wszystko wcale nie pomoże mi przy typowaniu oscarowego laureata, bo pozostałe dwa filmy, które już widziałam oceniłam dokładnie tak samo. ("Służące" i "O północy w Paryżu") Cóż, może wśród pozostałych sześciu kryje się mój czarny koń, mam jednak przeczuje że nie będzie to koń wojny.