poniedziałek, 13 lipca 2015

Szaga 2015 - Tour de Warta

Z tegoroczną Szagą było dość podobnie jak z zeszłoroczną - chciałyśmy jechać na trasę 100km, ale ostatecznie wybór padł na dość hardkorowe jak na nas 150km, a to wszystko przez dość sporą różnicę w godzinie startu i mety tych tras. Dość dobrze obrazuje to fakt, że zwycięzca trasy TR150 na mecie pojawił się 5 minut po starcie trasy TR100... Wiadomo, że my tak szybko trasy nie skończymy, ale jednak, by oszczędzić tacie długiego oczekiwania, znowu stanęłyśmy na starcie o północy, uzbrojone tym razem trochę lepiej jeśli chodzi o oświetlenie, co dodawało nam trochę pewności. Tak jak i fakt, że już za marne 4 godziny będzie jasno.

W tym roku organizatorzy poszaleli z ilością punktów, bo było ich aż 36. Lubię trasy z wieloma punktami, bo trudno się na nich nudzić, ale przekonałam się też, że im więcej punktów tym trudniej ustalić sensowny wariant. Po otrzymaniu map i wstępnych oględzinach terenu, przedzielonego na pół Wartą, zdecydowałyśmy się zacząć rajd od jej zachodniego brzegu, tak jak chyba większość uczestników.

 Planowanie trasy...



Pierwszy z kolei PK4 i drugi PK2 udało nam się znaleźć dość szybko i łatwo, choć czwórka schowana była w dość gęstych i kłujących zaroślach. Następnie ruszyłyśmy na PK7, radośnie ignorując postawiony przy drodze wielki znak głoszący, że most na Kanale Mosińskim jest zamknięty i wskazujący na objazd. Stwierdziłam, że najprawdopodobniej most jest zamknięty dla ruchu samochodowego, ale na pewno jest jakaś kładka dla pieszych po której będzie można przejechać. Kładka była - ale dla robotników. Żeby przejść na drugą stronę musiałyśmy wejść na teren budowy, przez ogrodzenia i zasieki, a nawet przejść pod dźwigiem. Bardzo się cieszyłam że na tę drogę trafiłyśmy w nocy - jeśli w dzień pracowała tam ekipa, pogoniliby nas stamtąd jak nic, a nas czekałby wielokilometrowy objazd. A tak, pod osłoną nocy, udało nam się dobić do PK7 ukrytego w gęstych trawach nad kanałem.

W tym miejscu musiałyśmy niestety mocniej zastanowić się nad koncepcją dalszej trasy. Na starcie przeoczyłam jedną z dróg, co teraz sprawiło że pierwotny plan upadł i musiałyśmy wymyślić nowy. Jako że nic nam się nie układało, postanowiłyśmy zostawić póki co piątkę zakładając, ze jeśli na mecie starczy nam czasu i siły to jeszcze po nią wrócimy. A tymczasem ruszyłyśmy po PK27. Choć sam dojazd nie sprawił nam problemu, opis punktu - most dla zwierząt - nie był niestety zbyt precyzyjny. Nie wiedziałyśmy, czy szukać go pod mostem, czy na nim, ani w którym jego miejscu. Most długi i szeroki, wkoło ciemno, sama dziwię się, że tak szybko spostrzegłyśmy lampion. Spotkałyśmy też innego zawodnika, ale nie rozpoznałam nawet czy to ktoś znajomy - w nocy wszyscy rowerzyści byli tylko światełkami, i ewentualnie głosem z ciemności.

Kolejnymi punktami zakreśliłyśmy coś w stylu mini-pętelki. Po zaliczeniu PK1, PK9, PK3 i PK19 dotarłyśmy prawie do tego samego mostu, na którym już byłyśmy. Po drodze, na trójce, spotkałyśmy tatę,  który już tutaj miał trzy punkty więcej od nas. Choć przez większość czasu jechałyśmy same, zazwyczaj w okolicach punktu spotykałyśmy krążących rowerzystów. Zawsze to trochę raźniej, mimo że w tym roku miałyśmy całkiem niezłe lampki, las nocą jednak nie jest do końca przyjazny. Są też jednak fajne strony ciemności, tak jak zdobywanie PK19, gdzie po wdrapaniu się na górkę zobaczyłyśmy nadciągające z różnych stron lampki innych zawodników - niesamowity widok.

Niewyraźna, ale zadowolona - robi się jasno.


W okolicach PK31 zaczęło świtać, zaczęło też doskwierać nam zimno założyłyśmy więc dodatkową warstwę i ruszyłyśmy dalej. Po zaliczeniu PK23 przyszedł czas na kolejne decyzje. Jako że za nic nie potrafiłyśmy wpasować w trasę trzynastki, postanowiłyśmy ją ominąć, tym samym ostatecznie porzucając szanse na zrobienie kompletu, na który i tak nie miałyśmy raczej szans przy naszym tempie jazdy i ogólnej kondycji. Ruszyłyśmy więc na północny wschód, do PK20 zawieszonego na korzeniach drzewa na skarpie, organizatorzy zafundowali nam więc trochę emocji i gimnastyki.




Po zaliczeniu kolejnego na trasie PK15 dobiłyśmy do brzegu Warty, gdzie jak po sznurku zaliczyłyśmy następne cztery punkty - PK25, PK17, PK29 i PK32. Nie obyło się jednak bez porcji chaszczy, przechodzenia przez rów i wysokie nadwarciańskie trawy, nie było więc aż tak nudno. Nie skorzystałyśmy z wody na PK32, ale zdecydowanie nadchodził czas na śniadanie. Nie uśmiechało nam się jednak siadanie na mokrej trawie, dojechałyśmy więc do Śremu i tam, na ławeczce w parku zjadłyśmy nasz typowy rajdowy posiłek, czyli kanapkę i kabanosa. Przy okazji opracowałyśmy też dalszy plan - dziesiątka była nam wybitnie nie po drodze (chyba nie tylko nam, ona po prostu nie była nikomu po drodze) więc odpuściłyśmy ją sobie i ruszyłyśmy od razu na PK22. Jako że po tej stronie Warty punty były jakoś łatwiej ułożone, tym razem nie miałyśmy problemu z wariantem - ułożył się właściwie sam. Pozostało tylko kontrolować to, czy damy radę, i w razie czego modyfikować.

 Malownicza nadwarciańska aleja.

 Okolice PK17.


Po zaliczeniu PK28 przyszedł czas na chwilowy kryzys - przegapiłyśmy ukośną drogę na PK30, musiałyśmy więc zaliczyć go od asfaltu, a potem okazało się że wybranej przez nas drogi w stronę kolejnego punktu nie ma. Potem, po konsultacji z tatą okazało się, że jednak była, tylko trochę dalej, ale my zdecydowałyśmy się szukać innego wariantu, trafiłyśmy więc na przecinkę, która wyssała ze mnie sporo sił. Zaczęłam wątpić czy dam radę zaliczyć pozostałe punkty, na szczęście jednak po znalezieniu PK26 i posileniu się sezamkiem od mamy nastrój trochę się poprawił, a siły wróciły. Ruszyłyśmy więc piaszczystymi drogami na nadwarciańskie rozlewiska, gdzie zaliczyłyśmy PK34 i PK33.

Trawy i rozlewiska - PK34.


Po powrocie do Orkowa uzupełniłyśmy też zapas wody, jako że kiedy zaczęło grzać słońce wody też zaczęło ubywać jakoś szybciej. Dopełniłyśmy więc bidony, i jak się okazało, bardzo dobrze zrobiłyśmy bo dzięki temu mama mogła pomóc napotkanemu na trasie rowerzyście. Po zaliczeniu PK35 (gdzie nie znalazłyśmy perforatora, trudno było go szukać będąc zgiętym wpół pod wieżą widokową) i PK21 spotkałyśmy na asfalcie rowerzystę, który jechał wolniej od nas, musiał więc być już bardzo zmęczony. Mama zaoferowała mu batona, on jednak poprosił tylko o podzielenie się wodą i pojechał - chyba już na metę.

Wieża widokowa, pod którą udało nam się znaleźć lampion, ale perforatora już nie.


My za to ruszyłyśmy dalej - po PK11, gdzie miałyśmy zdecydować o dalszej strategii. Było około godziny 10:30, ale kilometrów miałyśmy nakręcone dość sporo jak na nas, a więc w obawie o utratę sił odpuściłyśmy sobie najdalszy PK24 i ruszyłyśmy prostymi, szerokimi drogami na PK14, gdzie przyszedł też czas na drugie śniadanie, które dodało trochę energii na ten trochę przedłużony finisz. Następnie zaliczyłyśmy PK18 i PK16, z widokiem na niesamowite uschnięte dęby stojące w samym środku pola. Ze wszystkich rogalińskich dębów te zdecydowanie zrobiły na mnie największe wrażenie.

Rowerzystka buszująca w zbożu.


Rosochaty rogaliński dąb.

Wróciłyśmy w okolice rzeki, gdzie znowu walcząc z piachem zaliczyłyśmy PK12, a następnie PK6 w Rogalinku. Miałam dzisiaj wyjątkowe szczęście na trafianie we właściwe ścieżynki w zaroślach i tu też udało mi się szybko odnaleźć punkt, zastanawiałam się jednak jakby to było jechać trasą którą nikt wcześniej nie jechał. Na rajdach zazwyczaj pojawiamy się na punktach kiedy są już wydeptane wyraźne ścieżki, co trochę ułatwia nam sprawę, ale przecież czołówka stawki nie ma takich "ułatwień" Z ciekawości chciałabym raz przejechać taką "dziewiczą" trasę, ale z moim tempem zapewne nigdy mi się to nie uda. Szkoda, bo może punkty, które teraz określałam jako łatwe, bo prawie wszystkie znajdowałyśmy bez problemu, okazałyby się większym wyzwaniem.

Wydeptane ścieżynki nie pomogły nam za to na PK8, którego szukałyśmy od złej strony i skończyło się to na tym że wdrapywałyśmy się na betonową skarpę wspomagając się drzewami, na szczęście jednak nic sobie nie uszkodziłyśmy. PK36 przy samej Mosinie opisany był jako zakręt rzeki - znowu brak informacji o tym, na którym brzegu rzeki się konkretnie znajduje. Oczywiście okazało się, że na przeciwnym. Na szczęście rzeka była płytka a woda czysta, więc przejście przez nią do punktu było czystą przyjemnością, i gdyby nie to że trzeba było jechać na metę chętnie dłużej pomoczyłabym nogi w chłodnej wodzie.

Punkt idealny na koniec długiej trasy.

Jako że było przed czternastą a do limitu czasu została nam ponad godzina, postanowiłyśmy wrócić jeszcze po piątkę, zwiedzając trochę po drodze Mosinę. Może to jakaś tradycja - w zeszłym roku też ominęłyśmy metę by pojechać po jeszcze jeden punkt. Ostatecznie na mecie zameldowałyśmy się około 14:20, z wynikiem 33 PK na 36 możliwych. No i co dla mnie najważniejsze - z moim nowym rekordem odległości! W zabójczo wyścigowym tempie udało mi się w końcu pokonać barierę 150km. Sukces! Ale chyba równie bardzo na mecie ucieszył mnie przywieziony przez mamę worek czereśni.

Aktualizacja!
Wyniki już się pojawiły, i okazało się że poszło nam dużo lepiej niż się spodziewałam - zajęłyśmy z mamą drugie miejsce wśród kobiet! Szkoda tylko że akurat na tym rajdzie nie prowadzi się klasyfikacji z podziałem na kobiety i mężczyzn, więc na dekorację się nie załapałyśmy, ale satysfakcja jest i tak. Warto było walczyć do końca!

Statystyki:
dystans: 159,18 km
czas ogólny: ok. 14:20:00 (nie ma jeszcze wyników a ja średnio pamiętam) oficjalny czas: 14:21:00
czas czystej jazdy: 10:50:00
prędkość średnia: 14,68 km/h

Mapa całości: