Jako początkująca, niezbyt ogarnięta, niezbyt odważna i niezbyt szybka uczestniczka maratonów, pierwotnie planowałam razem z mamą wybrać się na krótszą trasę. 100km w 12 godzin - coś w sam raz dla nas. Okazało się jednak, że meta tej trasy planowana jest dopiero na godzinę 21:00, a tata jadący na 150km skończy już o 15:00, a najprawdopodobniej jeszcze szybciej. I taki oto prozaiczny powód czyli chęć oszczędzenia tacie wielogodzinnego czekania sprawił, że na starcie Szagi stawiłam się razem z mamą o północy, z czołówką na kasku i duszą na ramieniu. A przed nami była trasa na 150km i jakieś 4 godziny jazdy w ciemności. Po raz pierwszy.
Po rozdaniu map mój strach i niepewność wcale się nie zmniejszyły, bo mimo usilnego wpatrywania się w arkusze punkty za nic nie chciały połączyć się w żadną logiczną trasę. Czy zaczynać od południa? Od wschodu? Punkty są tak rozrzucone, że żadna konkretna pętla jakoś się nie rysuje. Pomógł nam fakt, że jesteśmy za cienkie w uszach, żeby porywać się na całość - postanowiłyśmy ostatecznie zaliczyć północny wschód, a dalej "się zobaczy" - czyli odpuścimy tyle ile trzeba, żeby dotrzeć na metę na czas. Na dodatek ciągnęło mnie jakoś na PK1 - droga wyglądała na w miarę łatwą, w sam raz na początki jazdy po omacku.
Uważna i spokojna analiza mapy. (Zdjęcie podebrane z facebooka organizatorów)