wtorek, 11 sierpnia 2015

Rajd Konwalii 2015 - Upał kontratakuje

Organizatorzy Rajdu Konwalii chyba zamawiają sobie pogodę tak, by maksymalnie zmęczyć swoich uczestników - tak jak i rok temu, w tym roku rajd też przypadł na jeden z najgorętszych dni lata. Prognozy były tak ekstremalne, że rozważałyśmy nawet z mamą rezygnację ze startu, ostatecznie jednak nie dałyśmy się przestraszyć i postanowiłyśmy po raz drugi stanąć do nierównej walki ze słońcem i upałem, i w sobotę 8 sierpnia stawiłyśmy się (z tatą oczywiście) na starcie trasy Bike Rajdu Konwalii. Do przejechania na szczęście nie aż tak dużo, bo 100km, ale byłyśmy pewne że i w tym roku trasa da nam nieźle w kość.


Na starcie - jeszcze nie jest aż tak gorąco.

Start tym razem dość niestandardowy - bo masowy. Po rozdaniu map mieliśmy chwilę na zapoznanie się z nimi ale brak było zwyczajowej swobody - zwykle na rajdach każdy startuje kiedy chce, a na okrzyk "start!" oznaczający początek czasu zazwyczaj reaguje niewielu rowerzystów. Tym razem trzeba było szybko pakować mapy do mapników i równo o 9:00, na odgłos wystrzału cała grupa ruszyła przez Czaplinek prowadzona przez jedną z organizatorek. Po przekroczeniu głównej drogi i wyjechaniu za miasto nastąpił tak zwany "start ostry" co dla nas znaczyło mniej więcej tyle, że szybko zajęłyśmy z góry ustalone pozycje na końcu stawki. Na obowiązkowy PK1 zajechałyśmy jako jedne z ostatnich ale cóż - trzeba oszczędzać siły!

 Na jedynce - już widać pierwsza znamiona upału, ale wciąż jest nieźle.


Jako że najbliższy jedynce PK6 miał być otwarty dla zawodników dopiero od godziny 10:00 ruszyłyśmy (tak jak chyba większość zawodników) na PK9. Ledwo zobaczyłyśmy zarysy starych murów przy ścieżce, już postanowiłyśmy szukać punktu, niestety był on dokładnie po drugiej stronie ruin, musiałyśmy więc przebić się przez trochę chaszczy i pokrzyw. Po odbiciu punktu skierowałyśmy się dalej na północ, decydując że PK17 zaliczymy teraz, zajeżdżając na niego od wschodu - plątanina ścieżek prowadząca na niego od zachodu nie wróżyła dobrze. Niestety i nasza wersja nie była idealna - droga przez pole skończyła się w połowie, dalej jechałyśmy więc po rżysku w pełnym słońcu. Tempo mocno spadło, więc brakowało chłodzącego lekko powiewu powietrza i upał mocno dał się nam we znaki na tym krótkim przejeździe. Na szczęście na punkt odmierzyłyśmy się idealnie i już pieszo, wzdłuż granicy kultur dotarłyśmy do punktu i szybko z niego uciekłyśmy bo dopadły nas chmary komarów.

 Nie zawsze po drogach...

Z siedemnastki ruszyłyśmy na PK16, chwilę kontemplując czy może nie lepiej byłoby objechać asfaltem i zajechać go od północy. Ostatecznie jednak wybrałyśmy drogę od południa - i słusznie, bo okazała się być bardzo porządna. Wariant objazdowy za to wybrałyśmy na kolejny punkt - PK15. Tu też chwilę biłyśmy się z myślami (na tych rozterkach tracimy chyba najwięcej czasu) ale ostatecznie mama wypatrzyła, że droga przez pole pocięta jest warstwicami co wróżyło podjazdy - a jako że oszczędzałyśmy siły, ruszyłyśmy asfaltem. Na sam punkt też udało nam się odmierzyć bez większych problemów.

Na piętnastce - wyglądam coraz gorzej. Widać też dętkę zawodnika, który przy punkcie walczył z pompką, zupełnie jak my na zeszłorocznej Szadze.



Na kolejnym etapie zaczęły się schody. Po zaliczeniu PK5 stanęłyśmy w obliczu wyboru - brnąć na południe, drogą dużo krótszą ale najprawdopodobniej ciężką - na mapie widać było rzeczkę i bagna - albo objeżdżać. I to daleko, bo droga do krótszego objazdu okazała się już nie istnieć. Odważnie ruszyłyśmy na południe, ale napotkałyśmy zawodnika, który przed chwilą był z nami na piątce a teraz wracał i powiedział nam, że dalej tylko bagno i przejścia raczej nie ma. Stwierdziłyśmy, że nie ma się co męczyć, i też zawróciłyśmy by ruszyć na czwórkę i z niej dopiero na siódemkę. Jak się okazało była to słuszna decyzja - tata na mecie opowiedział nam jak to było przeprawiać się między piątką a siódemką brnąc po pas w błocie. Takie atrakcje to nie dla nas! Po szybkim asfaltowym przelocie w miarę szybko choć nie od razu znalazłyśmy PK4  - na początku go przejechałam bo nawet nie zmierzyłam odległości będąc pewna że zauważę ten przepust, który jak się okazało jednak nie był tak prosty do znalezienia.

PK7 przysporzył nam trochę nerwów, bo dwie kolejne drogi wybrane przez nas na mapie jakoś nie zgadzały się z terenem. Ostatecznie wjechałyśmy w las tak raczej na chybił trafił, kierując się mniej więcej na wschód. Dotarłyśmy ostatecznie do punktu czerpania wody gdzie zorientowałyśmy się w końcu gdzie jesteśmy i dalej już zgadzającymi się ścieżkami dojechałyśmy do PK7, który wypatrzyłam już ze ścieżki mimo że oddalony był od niej o jakieś 100m. Na wyjeździe odkryłyśmy też że droga którą chciałyśmy jechać jednak była - tylko nie była drogą, a jedynie ścieżynką w pokrzywach której jakoś nie mogłyśmy zaufać. Ostatecznie jednak nie straciłyśmy chyba aż tak dużo czasu, za to trochę cierpliwości. Do teraz nie jestem pewna jak naprawdę jechałyśmy na ten punkt.

Mama na siódemce - odnalezienie tego punktu dało mi sporo radości.


Na kolejnym PK3 skorzystałyśmy z bliskości rzeki i ochłodziłyśmy się w wodzie, co przyniosło przynajmniej na chwilę ulgę od upału przed ruszeniem w dalszą drogę - na PK2. Na szczęście tu drogi były łatwe, a na punkcie czekała woda. Uzupełniłyśmy zapasy i odpoczęłyśmy chwilę obmyślając dalszą strategię. Po zaliczeniu niedalekiego PK8 ruszyłyśmy na szóstkę z zadaniem specjalnym - przeprawą pontonową. Niestety nie przyjrzałyśmy się wcześniej mapie zbyt uważnie i okazało się że od południa do punktu nie ma żadnej drogi, same więc utrudniłyśmy sobie zadanie. Na punkt jakoś udało nam się przebić, pod koniec już pchając i przenosząc rowery przez usłany gałęziami zrąb. Nad jeziorem odbiłyśmy PK6B po czym z przyjemnością zmoczyłyśmy nogi by wsiąść do pontonu i przeprawić się na drugą stronę po PK6A. Na drugim brzegu podjechał na punkt tata, skorzystał więc z okazji i razem z nami przeprawił się na "nasz", południowy brzeg. Czasu na pogaduszki nie było (głównie tata popędzał, nam się aż tak nie spieszyło), powiedział tylko, że został mu tylko jeden punkt i meta. Przed nami punktów było jeszcze pięć (plus dwa na LOPce).

Wjazd na dwójkę (zdjęcie od organizatorów - fb)

I nasze rowery (zdjęcie od organizatorów - fb)


Ruszyłyśmy dalej na południe w stronę PK14. Choć plątanina ścieżek nie wróżyła dobrze, okazało się że poszło łatwiej niż przypuszczałyśmy - zamiast ścieżkami poruszałyśmy się przecinkami, którymi jechało się całkiem przyjemnie. Na punkcie dopadło mnie jednak zmęczenie i konsekwencje upału - musiałam na chwilę usiąść i odpocząć, posilić się sezamkiem z rozsądku a izotonikiem z czystej chęci. Na szczęście nie było aż tak źle jak rok temu - obyło się bez polewania głowy wodą i leżenia na każdym punkcie. Kiedy już się zbierałyśmy na punkt wjechało dwóch zawodników z trasy Adventure. Zagadnięci o to jak się jechało przecinką przyznali, że oni już właściwie nie jadą, tylko się toczą. Trudno się dziwić! Ja, choć na trasie byłam 10 godzin krócej też właściwie robiłam to samo. Po zaliczeniu czternastki zgarnęłyśmy PK11 i PK12, i wjechałyśmy na linię obowiązkowego przejazdu, którą udało nam się przejechać chyba bezbłędnie. No, raz wróciłyśmy się parę metrów do przeoczonej ścieżki. Dwa punkty znalezione, dobiłyśmy do PK13 i można by powiedzieć, że zaczęłyśmy długi finisz. Nareszcie!



Na tym ostatnim odcinku drogi były na szczęście bardzo dobre, bo choć kilometrów nie zrobiłyśmy dużo, to jednak zmęczenie dawało się mocno we znaki. Na jednym ze skrzyżowań minęłyśmy naszą znajomą Dankę Blank, konferującą z kimś przez telefon. Zdziwiłam się, bo byłam pewna, że już dawno jest na mecie, ale okazało się że złapali na trasie dwie gumy. Szybko ruszyłyśmy więc na PK10 - skoro Danka jest w trasie to wciąż jest o co walczyć! Punkt znaleziony bez problemów, a i droga z niego do Czaplinka okazała się być całkiem przyjemna. O 18:18 zameldowałyśmy się na mecie i, jak się po chwili okazało - jako pierwsze kobiety! Pierwszy raz udało nam się wygrać rajd. Na dodatek organizatorzy tak jak i w zeszłym roku postarali się o odpowiednie zaopatrzenie i zapewnili na mecie piwo, które było nawet chłodne i smakowało rewelacyjnie. Tak jak i makaron, który zjadłam błyskawicznie kiedy po prysznicu i chwili odpoczynku organizm przypomniał sobie że od paru godzin prawie nic nie jadłam.

Ku niezadowoleniu taty, który trochę już się na nas naczekał, uparłam się żeby poczekać aż zostanie zorganizowana dekoracja - jak już raz udało się wygrać to nie ma co, nie odpuszczę stanięcia na podium! Jak się okazało warto było poczekać, bo poza czystą satysfakcją dostałyśmy też okularki rowerowe, z których bardzo się ucieszyłam, bo właśnie okularków brakowało mi w moim ekwipunku. Nagroda jak na zamówienie! A więc tak jak i rok temu, trudy okazały się nie pójść na marne, a cały rajd na pewno będę dobrze wspominać.

Zdjęcie słabe, ale jest - na najwyższych stopniach podium!

Statystyki:
dystans: 102,34 km
czas ogólny: 9:18:00
czas czystej jazdy: 6:36:50
prędkość średnia: 15,47 km/h

Mapa całości:

poniedziałek, 13 lipca 2015

Szaga 2015 - Tour de Warta

Z tegoroczną Szagą było dość podobnie jak z zeszłoroczną - chciałyśmy jechać na trasę 100km, ale ostatecznie wybór padł na dość hardkorowe jak na nas 150km, a to wszystko przez dość sporą różnicę w godzinie startu i mety tych tras. Dość dobrze obrazuje to fakt, że zwycięzca trasy TR150 na mecie pojawił się 5 minut po starcie trasy TR100... Wiadomo, że my tak szybko trasy nie skończymy, ale jednak, by oszczędzić tacie długiego oczekiwania, znowu stanęłyśmy na starcie o północy, uzbrojone tym razem trochę lepiej jeśli chodzi o oświetlenie, co dodawało nam trochę pewności. Tak jak i fakt, że już za marne 4 godziny będzie jasno.

W tym roku organizatorzy poszaleli z ilością punktów, bo było ich aż 36. Lubię trasy z wieloma punktami, bo trudno się na nich nudzić, ale przekonałam się też, że im więcej punktów tym trudniej ustalić sensowny wariant. Po otrzymaniu map i wstępnych oględzinach terenu, przedzielonego na pół Wartą, zdecydowałyśmy się zacząć rajd od jej zachodniego brzegu, tak jak chyba większość uczestników.

 Planowanie trasy...



Pierwszy z kolei PK4 i drugi PK2 udało nam się znaleźć dość szybko i łatwo, choć czwórka schowana była w dość gęstych i kłujących zaroślach. Następnie ruszyłyśmy na PK7, radośnie ignorując postawiony przy drodze wielki znak głoszący, że most na Kanale Mosińskim jest zamknięty i wskazujący na objazd. Stwierdziłam, że najprawdopodobniej most jest zamknięty dla ruchu samochodowego, ale na pewno jest jakaś kładka dla pieszych po której będzie można przejechać. Kładka była - ale dla robotników. Żeby przejść na drugą stronę musiałyśmy wejść na teren budowy, przez ogrodzenia i zasieki, a nawet przejść pod dźwigiem. Bardzo się cieszyłam że na tę drogę trafiłyśmy w nocy - jeśli w dzień pracowała tam ekipa, pogoniliby nas stamtąd jak nic, a nas czekałby wielokilometrowy objazd. A tak, pod osłoną nocy, udało nam się dobić do PK7 ukrytego w gęstych trawach nad kanałem.

W tym miejscu musiałyśmy niestety mocniej zastanowić się nad koncepcją dalszej trasy. Na starcie przeoczyłam jedną z dróg, co teraz sprawiło że pierwotny plan upadł i musiałyśmy wymyślić nowy. Jako że nic nam się nie układało, postanowiłyśmy zostawić póki co piątkę zakładając, ze jeśli na mecie starczy nam czasu i siły to jeszcze po nią wrócimy. A tymczasem ruszyłyśmy po PK27. Choć sam dojazd nie sprawił nam problemu, opis punktu - most dla zwierząt - nie był niestety zbyt precyzyjny. Nie wiedziałyśmy, czy szukać go pod mostem, czy na nim, ani w którym jego miejscu. Most długi i szeroki, wkoło ciemno, sama dziwię się, że tak szybko spostrzegłyśmy lampion. Spotkałyśmy też innego zawodnika, ale nie rozpoznałam nawet czy to ktoś znajomy - w nocy wszyscy rowerzyści byli tylko światełkami, i ewentualnie głosem z ciemności.

Kolejnymi punktami zakreśliłyśmy coś w stylu mini-pętelki. Po zaliczeniu PK1, PK9, PK3 i PK19 dotarłyśmy prawie do tego samego mostu, na którym już byłyśmy. Po drodze, na trójce, spotkałyśmy tatę,  który już tutaj miał trzy punkty więcej od nas. Choć przez większość czasu jechałyśmy same, zazwyczaj w okolicach punktu spotykałyśmy krążących rowerzystów. Zawsze to trochę raźniej, mimo że w tym roku miałyśmy całkiem niezłe lampki, las nocą jednak nie jest do końca przyjazny. Są też jednak fajne strony ciemności, tak jak zdobywanie PK19, gdzie po wdrapaniu się na górkę zobaczyłyśmy nadciągające z różnych stron lampki innych zawodników - niesamowity widok.

Niewyraźna, ale zadowolona - robi się jasno.


W okolicach PK31 zaczęło świtać, zaczęło też doskwierać nam zimno założyłyśmy więc dodatkową warstwę i ruszyłyśmy dalej. Po zaliczeniu PK23 przyszedł czas na kolejne decyzje. Jako że za nic nie potrafiłyśmy wpasować w trasę trzynastki, postanowiłyśmy ją ominąć, tym samym ostatecznie porzucając szanse na zrobienie kompletu, na który i tak nie miałyśmy raczej szans przy naszym tempie jazdy i ogólnej kondycji. Ruszyłyśmy więc na północny wschód, do PK20 zawieszonego na korzeniach drzewa na skarpie, organizatorzy zafundowali nam więc trochę emocji i gimnastyki.




Po zaliczeniu kolejnego na trasie PK15 dobiłyśmy do brzegu Warty, gdzie jak po sznurku zaliczyłyśmy następne cztery punkty - PK25, PK17, PK29 i PK32. Nie obyło się jednak bez porcji chaszczy, przechodzenia przez rów i wysokie nadwarciańskie trawy, nie było więc aż tak nudno. Nie skorzystałyśmy z wody na PK32, ale zdecydowanie nadchodził czas na śniadanie. Nie uśmiechało nam się jednak siadanie na mokrej trawie, dojechałyśmy więc do Śremu i tam, na ławeczce w parku zjadłyśmy nasz typowy rajdowy posiłek, czyli kanapkę i kabanosa. Przy okazji opracowałyśmy też dalszy plan - dziesiątka była nam wybitnie nie po drodze (chyba nie tylko nam, ona po prostu nie była nikomu po drodze) więc odpuściłyśmy ją sobie i ruszyłyśmy od razu na PK22. Jako że po tej stronie Warty punty były jakoś łatwiej ułożone, tym razem nie miałyśmy problemu z wariantem - ułożył się właściwie sam. Pozostało tylko kontrolować to, czy damy radę, i w razie czego modyfikować.

 Malownicza nadwarciańska aleja.

 Okolice PK17.


Po zaliczeniu PK28 przyszedł czas na chwilowy kryzys - przegapiłyśmy ukośną drogę na PK30, musiałyśmy więc zaliczyć go od asfaltu, a potem okazało się że wybranej przez nas drogi w stronę kolejnego punktu nie ma. Potem, po konsultacji z tatą okazało się, że jednak była, tylko trochę dalej, ale my zdecydowałyśmy się szukać innego wariantu, trafiłyśmy więc na przecinkę, która wyssała ze mnie sporo sił. Zaczęłam wątpić czy dam radę zaliczyć pozostałe punkty, na szczęście jednak po znalezieniu PK26 i posileniu się sezamkiem od mamy nastrój trochę się poprawił, a siły wróciły. Ruszyłyśmy więc piaszczystymi drogami na nadwarciańskie rozlewiska, gdzie zaliczyłyśmy PK34 i PK33.

Trawy i rozlewiska - PK34.


Po powrocie do Orkowa uzupełniłyśmy też zapas wody, jako że kiedy zaczęło grzać słońce wody też zaczęło ubywać jakoś szybciej. Dopełniłyśmy więc bidony, i jak się okazało, bardzo dobrze zrobiłyśmy bo dzięki temu mama mogła pomóc napotkanemu na trasie rowerzyście. Po zaliczeniu PK35 (gdzie nie znalazłyśmy perforatora, trudno było go szukać będąc zgiętym wpół pod wieżą widokową) i PK21 spotkałyśmy na asfalcie rowerzystę, który jechał wolniej od nas, musiał więc być już bardzo zmęczony. Mama zaoferowała mu batona, on jednak poprosił tylko o podzielenie się wodą i pojechał - chyba już na metę.

Wieża widokowa, pod którą udało nam się znaleźć lampion, ale perforatora już nie.


My za to ruszyłyśmy dalej - po PK11, gdzie miałyśmy zdecydować o dalszej strategii. Było około godziny 10:30, ale kilometrów miałyśmy nakręcone dość sporo jak na nas, a więc w obawie o utratę sił odpuściłyśmy sobie najdalszy PK24 i ruszyłyśmy prostymi, szerokimi drogami na PK14, gdzie przyszedł też czas na drugie śniadanie, które dodało trochę energii na ten trochę przedłużony finisz. Następnie zaliczyłyśmy PK18 i PK16, z widokiem na niesamowite uschnięte dęby stojące w samym środku pola. Ze wszystkich rogalińskich dębów te zdecydowanie zrobiły na mnie największe wrażenie.

Rowerzystka buszująca w zbożu.


Rosochaty rogaliński dąb.

Wróciłyśmy w okolice rzeki, gdzie znowu walcząc z piachem zaliczyłyśmy PK12, a następnie PK6 w Rogalinku. Miałam dzisiaj wyjątkowe szczęście na trafianie we właściwe ścieżynki w zaroślach i tu też udało mi się szybko odnaleźć punkt, zastanawiałam się jednak jakby to było jechać trasą którą nikt wcześniej nie jechał. Na rajdach zazwyczaj pojawiamy się na punktach kiedy są już wydeptane wyraźne ścieżki, co trochę ułatwia nam sprawę, ale przecież czołówka stawki nie ma takich "ułatwień" Z ciekawości chciałabym raz przejechać taką "dziewiczą" trasę, ale z moim tempem zapewne nigdy mi się to nie uda. Szkoda, bo może punkty, które teraz określałam jako łatwe, bo prawie wszystkie znajdowałyśmy bez problemu, okazałyby się większym wyzwaniem.

Wydeptane ścieżynki nie pomogły nam za to na PK8, którego szukałyśmy od złej strony i skończyło się to na tym że wdrapywałyśmy się na betonową skarpę wspomagając się drzewami, na szczęście jednak nic sobie nie uszkodziłyśmy. PK36 przy samej Mosinie opisany był jako zakręt rzeki - znowu brak informacji o tym, na którym brzegu rzeki się konkretnie znajduje. Oczywiście okazało się, że na przeciwnym. Na szczęście rzeka była płytka a woda czysta, więc przejście przez nią do punktu było czystą przyjemnością, i gdyby nie to że trzeba było jechać na metę chętnie dłużej pomoczyłabym nogi w chłodnej wodzie.

Punkt idealny na koniec długiej trasy.

Jako że było przed czternastą a do limitu czasu została nam ponad godzina, postanowiłyśmy wrócić jeszcze po piątkę, zwiedzając trochę po drodze Mosinę. Może to jakaś tradycja - w zeszłym roku też ominęłyśmy metę by pojechać po jeszcze jeden punkt. Ostatecznie na mecie zameldowałyśmy się około 14:20, z wynikiem 33 PK na 36 możliwych. No i co dla mnie najważniejsze - z moim nowym rekordem odległości! W zabójczo wyścigowym tempie udało mi się w końcu pokonać barierę 150km. Sukces! Ale chyba równie bardzo na mecie ucieszył mnie przywieziony przez mamę worek czereśni.

Aktualizacja!
Wyniki już się pojawiły, i okazało się że poszło nam dużo lepiej niż się spodziewałam - zajęłyśmy z mamą drugie miejsce wśród kobiet! Szkoda tylko że akurat na tym rajdzie nie prowadzi się klasyfikacji z podziałem na kobiety i mężczyzn, więc na dekorację się nie załapałyśmy, ale satysfakcja jest i tak. Warto było walczyć do końca!

Statystyki:
dystans: 159,18 km
czas ogólny: ok. 14:20:00 (nie ma jeszcze wyników a ja średnio pamiętam) oficjalny czas: 14:21:00
czas czystej jazdy: 10:50:00
prędkość średnia: 14,68 km/h

Mapa całości:

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Bike Orient 2015 - droga przez chęchy

Miałam nie pisać już relacji z rajdów święcie przekonana, że i tak nikt ich nie czyta. Okazało się jednak, że ktoś tam czyta dlatego oto nadchodzi następna - relacja z sobotniego rajdu Bike Orient który odbył się w Lasach Przysuskich.

Na imprezę z tego cyklu w zeszłym roku się nie załapałam, a znałam ją tylko z opowieści rodziców. Mama mówiła, że dystans w miarę krótki, można nawet próbować robić całą trasę. Jak się potem okazało - teren zweryfikował nasze plany... Zresztą ja od początku nie byłam aż tak ambitna i chciałam przede wszystkim zaliczyć tyle punktów, żeby zakwalifikować się na trasę GIGA - czyli dwanaście.

Do Przysuchy zajechaliśmy w piątek wieczorem, a zatrzymaliśmy się w sąsiadującym z centrum zawodów ośrodku "Krokodyl". Mimo trwającej tam cały wieczór imprezy w rytmie disco-polo udało nam się całkiem nieźle wyspać i wypoczęci stawiliśmy się o 9:30 na starcie zawodów. Pogoda była trochę niepewna, na siodełku pojawiło się nawet kilka zbłąkanych mokrych kropel, ale wciąż miałam nadzieję że deszczu uda się uniknąć. Do rodziców podszedł ich znajomy, Krzysztof Wiktorowski i w ramach podnoszenia nam morale powiedział, że przy rozstawianiu punktów jego średnia prędkość wyniosła 12km/h a niektórych punktów bez GPSa by raczej nie znalazł. Do tego organizatorzy ogłaszający wszem i wobec, że to najtrudniejsza trasa w historii Bike'a - zaczęłam się naprawdę bać.

   Przedstartowe poprawianie nastroju przez organizatorów.


 Na starcie - to tylko pozorny spokój. (zdjęcia z Facebooka Bike Orient - pierwsze i drugie)

Ale potem rozdano mapy i nie było już czasu na stresy - trzeba było planować trasę. Na szczęście jej początek szybko ułożył się na mapie i po wstępnych ustaleniach ruszyłyśmy w drogę.



Jako pierwszy punkt postanowiłyśmy zaliczyć PK2 - zresztą jak większość uczestników. W związku z tym jechaliśmy właściwie w kolejce, wąską zarośniętą dróżką która była jednak tylko zapowiedzią tego, co czekało nas dalej. Dojazd i wspinaczka na punkt, który był umiejscowiony na górce, sprawiły że szybko się rozgrzałyśmy i musiałyśmy ściągać długi rękaw. Na szczęście w dalszej drodze tłum trochę się rozproszył - chyba sporo uczestników wybrało jako kolejny PK4, mnie jednak przerażała plątanina ścieżek wiodąca do niego od wschodu. Skierowałyśmy się więc na południe - do PK17. Droga, choć piaszczysta, bez problemu wywiodła nas na teren byłej kopalni gdzie w wylocie starej sztolni zawieszony był punkt. Wjeżdżający za nami rowerzyści skomentowali, że niezły tu bałagan zrobiły te dinozaury, bo faktycznie, tuż obok kopalni na mapie zaznaczone było miejsce gdzie podobno znaleziono ślady dinozaurów.

Nie było jednak czasu na zwiedzanie - szybko pomknęłyśmy na następny w kolejce PK13. Mamę kusił skracający drogę czerwony szlak, ja jednak miałam co do niego złe przeczucia (z tego co słyszałam - słuszne) wybrałyśmy więc wariant objazdowy, jak się okazało też z trudnością w postaci podjazdu, na szczęście asfaltowego. Punkt zaliczony bez problemu, tak samo zresztą jak następny z kolei PK4, przy którym pomógł nam fakt, że kręciło się tam sporo rowerzystów więc po skręceniu we właściwą ścieżynkę udało nam się w chaszczach znaleźć źródełko i lampion.

 PK4 - źródło



Na kolejny punkt - PK16 również wiodła wygodna i szybka droga gruntowa, jedynie końcówka była trochę trudniejsza, jednak starannie odmierzyłyśmy się i trafiłyśmy idealnie na punkt przejeżdżając znowu przez wysokie chaszcze. Fakt, że ścieżka była już wyjeżdżona przez czołówkę, ale i tak zaczęłyśmy poważnie zastanawiać się czym tak straszył nas Krzysztof, bo póki co szło nam jak po maśle. Pięć punktów na koncie, każdy zaliczony w czasie około 20 minut, wszystko szło według naszego "best case scenario". A potem ruszyłyśmy na PK19. I przekonałyśmy się, dlaczego organizatorzy mówili, że trasa jest trudna.
Najpierw miałyśmy problem, by przebić się do głównej drogi - mimo chęci i odmierzenia odległości nie udało nam się trafić na czerwony szlak, przebijałyśmy się więc dość zapuszczoną ścieżynką. Na szczęście kierunek się zgadzał, więc dobiłyśmy do głównej drogi którą ruszyłyśmy na południe.

Druga część atrakcji zaczęła się już przy samej dziewiętnastce. Przecinka którą wybrałyśmy by się do niej dostać była właściwie nieprzejezdna - przez większość czasu prowadziłyśmy rowery przez wysokie trawy i głębokie koleiny. Na szczęście pozwoliła nam precyzyjnie odmierzyć odległosć i trafiłyśmy idealnie w ścieżkę wiodącą na groblę, gdzie spotkałyśmy wracającego już z punktu rowerzystę. Na Bike'u trudno było nie spotkać na punkcie nikogo. W krótkiej rozmowie (chyba potrzebował się wygadać) powiedział nam, że droga od zachodu była równie beznadziejna co nasza przecinka. A po odbiciu punktu i próbie przebicia się na wschód przekonałyśmy się, że ta droga była chyba najgorszą z nich wszystkich. Przedzierając się przez podmokłe i zarośnięte lasy nie miałyśmy zbyt wielkiego wyboru - w końcu zamiast na wschód ruszyłyśmy na północ, ale na szczęście udało nam się dotrzeć do głównej drogi.



Po tych atrakcjach droga na PK8 była czystym relaksem - prawie do samego końca ubite, szerokie drogi, bezbłędnie trafiłyśmy na punkt, gdzie poza lampionem wypatrzyłyśmy w trawie dwa samotne wafelki. Góralki i sezamki - tata tu był! Zestaw słodyczy dość charakterystyczny, i choć pewności nie miałyśmy wzięłyśmy je ze sobą, także po to, by nie zostawiać w lesie śmieci. Niestety droga wyjazdowa z ósemki nie była tak fajna jak dojazd. Dobra ścieżka kończyła się przy ambonie a dalej czekał nas dalszy ciąg chaszczy, gałęzi, kolein i bagienek. Jadąca z naprzeciwka ekipa zapewniła nas jednak, że przejechać się da, brnęłyśmy więc dalej wbrew przeciwnościom. Po dotarciu do głównej drogi przyszedł czas na pierwszy postój i weryfikację dalszych planów. Tempo zdecydowanie nam spadło, straciłyśmy sporo czasu więc nie było sensu zasadzać się na komplet. Postanowiłyśmy odpuścić całą południową część mapy, zahaczając jednak o interesujący fragment mapy sprzed 80 lat, przedstawiający nieistniejącą już wieś - liczyłam na jakieś fajne ruinki i pozostałości po domach.

Skupienie na najwyższym poziomie.


Po raczej bezproblemowym PK5 (choć droga była zarośnięta jechało się zaskakująco dobrze) ruszyłyśmy właśnie do nieistniejącej Woli Nosowej. Na szczęście udało nam się ustalić że wbrew pierwszemu wrażeniu fragment starej mapy nie jest wcale rozświetleniem - był w tej samej skali co mapa główna. Odmierzyłyśmy się na drogę z nadzieją, że chociaż ona została, i nasza nadzieja okazała się słuszną. Niestety, moja nadzieja na fajne ruinki pozostała niespełniona po po wiosce nie zostało ani śladu, las wyglądał jak wszędzie indziej, drogi były tak samo zarośnięte a jedynym śladem po wsi był krzyż i pamiątkowa tablica. No i lampion też się znalazł.


Krzyż w miejscu gdzie kiedyś była wieś.

Zamiast wracać do pewnej drogi postanowiłyśmy jakoś przebić się na północ - lekko nie było ale udało nam się dotrzeć we właściwe miejsce, a potem prostą drogą do PK1, gdzie zlokalizowany był bufet. Niestety przyjechałyśmy za późno - po domowych ciastach zostały już tylko puste blachy a po arbuzach skórki. Udało nam się tylko załapać na ostatnie banany i wafelki.


Po szybkim spojrzeniu na wylot zielonego szlaku (rowerowy to on jest tylko na tej mapie) wybrałyśmy wariant alternatywny, dość szybki. PK12 którego na mapie trochę się bałyśmy poszedł nam szybko. Gorzej z wyjazdem z niego. Próbowałyśmy przebić się na wschód, tam jednak ścieżkę zagrodziły chaszcze i gałęzie tak gęste że nawet prowadzić się roweru nie dało. Wróciłyśmy do "szlaku" który dużo lepszy nie był - ale jakoś udało nam się przedostać do Huciska Borkowice, gdzie spotkałyśmy nadjeżdżającego z przeciwka tatę. Poradził nam, by brać siódemkę od południa i wracać powoli na metę - było już około 16:00 a do Przysuchy miałyśmy jednak spory kawałek.

Na PK7 dotarłyśmy więc bez trudności nawigacyjnych, a jedynie z tymi technicznymi - wszechobecne chaszcze, błoto, kałuże na całą szerokość ścieżki... Tu też zahaczyłam ręką o kolczastą gałąź tak, że aż szarpnęło mnie do tyłu - na szczęście jednak rany nie były poważne. Przybijając ten punkt oficjalnie załapałyśmy się na trasę GIGA - plan wykonany!


W takie zarośla wpuścili nas organizatorzy.


Choć zaświtał mi pomysł, by na następny w planie PK20 przedrzeć się na północny-wschód, mama przekonała mnie by tego nie robić, i słusznie. Podobno na wysokości strumyka było tam nieprzejezdne rozlewisko. Wróciłyśmy więc do asfaltu i to nim pomknęłyśmy jak wiatr do Bryzgowa, gdzie odbiłyśmy na północ i dalej do samego punktu chyba najgorszą drogą całego rajdu. Tu już ciężko było nawet prowadzić rower, gałęzie zasłaniały wszystko i smagały po twarzy i na dodatek było pod górkę. Kiedy w końcu dotarłyśmy do punktu kierując się głosami innych uczestników znalazłyśmy właściwy dół a ja głośno wyraziłam swoją opinię na temat prowadzącej do niego ścieżki. Odbijający z nami punkt współrajdowcy powiedzieli nam, że droga od zachodu jest całkiem niezła, postanowiłyśmy więc posłuchać ich rady i po krótkiej przeprawie przez chaszcze (co to dla nas, jesteśmy już specjalistkami) rzeczywiście znalazłyśmy ścieżynkę która była o niebo przyjemniejsza niż to paskudztwo którym jechałyśmy do punktu. Na dodatek szybsza - na następnym z kolei PK9 (trójkę postanowiłyśmy odpuścić) byłyśmy przed zawodnikami, którzy mniej więcej w tym samym czasie wyjeżdżali z dwudziestki.


Z dziewiątki wybrałyśmy wariant pewny - asfaltowy. Wiedząc już jak wyglądają tutejsze szlaki wolałyśmy nie ryzykować skrótu. Wiedząc że na ogonie zapewne siedzą nam rywalki sunęłyśmy asfaltem prosto na metę. Po drodze minął nas w samochodzie chyba jakiś zawodnik który sam skończył rajd, bo na nasz widok radośnie zatrąbił i pomachał, a mi zrobiło się miło i poczułam się zdopingowana do jeszcze szybszego pedałowania. Jak mama mi słusznie uświadomiła to nic, że na pewno zdążymy - trzeba walczyć o czas! Na metę wjechałyśmy 20 minut przed limitem czasu, tata zameldował się około 5 minut przed nami. Choć byłam przekonana że nasz wynik - 14 PK na 20 możliwych - jest dość przeciętny, okazało się że wcale tak nie było. Komplet zrobiło tylko dwóch zawodników, a my mogłyśmy liczyć na przyzwoitą pozycję wśród kobiet.

Okazało się też że miałyśmy rację, i znalezione na trasie słodycze rzeczywiście należały do taty. Podobno zaliczył klasyczne OTB i pogubił zawartość kieszonek plecaka. Z radością przywitał na mecie zagubionego Góralka, bo całą trasę przejechał na jednym tylko batoniku, a na bufet przyjechał jeszcze później niż my, kiedy nie było tam już prawie nic.

Po posileniu się piwem, zupą i kiełbaską (dorwaliśmy dwie ostatnie!) stawiliśmy się na ogłoszenie wyników, gdzie okazało się, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, że załapałyśmy się na pudło! Niestety, w wyniku pomyłki w zliczaniu wyników wyczytana zostałam na niezasłużonym drugim miejscu, a mama tuż za mną na trzecim. Wyprzedziła nas Ania Skompska, ale wiedziałyśmy przecież że na pierwszym stopniu podium powinna była stanąć Danka Blank, z którą wcześniej rozmawiałyśmy. Po konsultacji z organizatorami okazało się że sklasyfikowano ją w kategorii męskiej - może dlatego że nas zostawiła swoim wynikiem daleko w tyle. Ostatecznie oficjalnego sprostowania nie ogłoszono, wymieniłyśmy się tylko nagrodami i medalami. Szkoda, ze tak wyszło - wiadomo że to niby nic ale zwycięzca na pewno chciałby stanąć na podium i zrobić sobie na nim fotkę.

Dla mnie radość była niezmierna, także z trzeciego miejsca. Szczególnie, że wcale nie jechało nas, kobiet, tak mało. Zapisuję rajd do udanych! I jak się okazało mama słusznie mnie popędzała - z Anią przegrałyśmy o niecałe dwie minuty, taką samą przewagę miałyśmy też nad następną zawodniczką. Toż to jak dziesiąte sekund w krótszych dystansach!

Mapa całości:


Statystyki:
dystans: 80,85 km
czas ogólny: 7:38:21
czas czystej jazdy: 5:58:32
średnia prędkość: 13,52 km/h

czwartek, 28 maja 2015

Pierwszy rajd solo, czyli Leśne (trochę mi już znane) Dukty 2015

Leśne Dukty były dla mnie takim trochę rajdem obowiązkowym. W końcu skoro to moi rodzice organizują rajd, to jak mogłabym się na nim nie pojawić? W zeszłym roku nie odważyłam się pojechać na główną trasę, zamiast tego zaliczając tę krótszą, na 50 km. Ale po zakończonym rajdzie tata oznajmił mi, że nie ma przebacz, i że w następnym roku muszę pojechać na główną, pucharową trasę. Cóż było robić - zapisałam się na TR140 licząc, że jakoś uda mi się samej dotoczyć do mety. Samej - pierwszy raz, bo zawsze jeździłam z mamą, która tym razem jako organizator oczywiście w rajdzie nie jechała.

W związku z tą nową dla mnie sytuacją przed startem stresowałam się bardziej niż zwykle. Do tego wiedziałam, że (znany mi dość dobrze) budowniczy trasy nie postawi nam raczej punktów łatwych. Spodziewałam się chaszczy, pokrzyw, zarośniętych ścieżek i ogólnych trudności. I, jak się okazało, wszystko się sprawdziło. Ale nie było aż tak strasznie, jak myślałam.

Pierwszym zdecydowanym plusem rajdu na "swoim terenie" był fakt, że wyspałam się w swoim łóżku, w ciepłym domu, czego tylko pozazdrościć mogli mi nocujący w namiotach inni zawodnicy. Na starcie więc stawiłam się wypoczęta, wciąż jednak pełna strachu, czy sobie poradzę. Wstyd byłoby wyłożyć się właśnie na własnym terenie.

Przed 9:00 wszyscy ustawiliśmy się na starcie. Rajd zaczynał się krótkim prologiem - na mapie typowo orienteeringowej trzeba było znaleźć punkty o łącznej wadze 15pkt. Punktów kontrolnych na mapie było sporo, za 1, 2 lub 3 pkt. Może warto było obmyślić strategię, ja jednak postanowiłam ruszyć w którąś stronę i po prostu zbierać wszystkie punkty jak leci, aż nie dobiję do magicznej piętnastki. Choć słupki z perforatorami były pochowane w chaszczach, udawało mi się je znajdować bez większych problemów co zdecydowanie ułatwiali kręcący się na tym małym w końcu obszarze rowerzyści.

Po prawie 40 minutach zajechałam z powrotem do bazy rajdu, gdzie oddałam kartę z prologu i odebrałam mapę na trasę główną. Widziałam, że raczej nie jestem w czołówce bo przed budynkiem Nadleśnictwa było już sporo osób z mapami, obmyślających warianty. Ale przecież ja nie celuję w czołówkę. Plan minimum obejmował zaliczenie choć jednego punktu i dotarcie do mety na czas. Plan optimum to jak zwykle zaliczenie przynajmniej połowy punktów. A że punktów na trasie było 27 i tak wiedziałam że trochę trzeba się będzie najeździć i naszukać. Na szczęście mapa okazała się być dość łaskawa dla uczestników takich jak ja - baza rajdu znajdowała się mniej więcej na jej środku, więc nawet z najbardziej oddalonych punktów można było w niedługim czasie jakoś do niej dotrzeć.

Po prologu i bieganiu (było go chyba więcej niż jeżdżenia) po krzakach na początek wybrałam dwa łatwe punkty - PK1 i PK11. Oba w znanych mi mniej więcej miejscach, drugi w znanym bardzo dobrze - bo każdy w okolicy wie przecież gdzie jest park w Buczku. Na następnym z kolei PK4 zaczęły się schody. Musiałam od początku źle skręcić i zakręciłam się w lesie, co poskutkowało tym, że przejechałam chyba każdą ścieżkę w okolicy i cofałam się kilka razy. Ostatecznie jednak trafiłam na dobry trop i dobrą ścieżkę, choć zmyliła mnie nieco obecność saren które zauważyłam na ścieżce - nie przepłoszyli ich rowerzyści? Na szczęście jednak droga okazała się być właściwą i z wielką radością odbiłam mój trzeci PK.

Na następny z kolei PK9 trafiłam bez większych problemów, wycwaniłam się jednak i nie chciałam wracać do Buczka Wielkiego, ruszyłam więc ledwo widoczną drogą na południowy zachód. Szybko spotkałam jednak jadących w przeciwnym kierunku Daniela Śmieję i Piotra Buciaka (jak się okazało, późniejszych zwycięzców) którzy uprzejmie poinformowali mnie, że na wybranej przeze mnie drodze brakuje mostku. W tył zwrot, i po straceniu kawałka czasu na powrót do punktu wyjścia, piękną drogą ruszyłam do Stołuńska by zaliczyć PK15 przy brodzie. Przy następnym z kolei PK26 pożałowałam, że założyłam krótkie spodnie - pokrzyw nie dało się uniknąć. Aż trochę zazdrościłam zawodnikowi który zajechał na punkt od drugiej strony i ochłodził sobie nogi przechodząc przez rzekę.

Nad PK17 zadumałam się na chwilę zastanawiając się czy warto, ale w końcu pojechałam, szczególnie że drogę do niego akurat dobrze znam. Niestety zaliczyłam go jadąc tą samą drogą w obie strony - nie starczyło mi odwagi na przekraczanie rzeki. Potem szybka jazda na łatwy PK8 i równie szybka jazda na mniej łatwy PK22. Na moje szczęście głupiego trafiłam tam na zawodników którzy trochę już go szukali i właśnie znaleźli. Było mi trochę głupio ale skorzystałam, odbiłam punkt razem z nimi i ruszyłam dalej. I tak przecież nie walczę o wysokie pozycje.

Planowana droga na PK13 okazała się być zaoranym polem, ale po małej modyfikacji wariantu udało mi się go odnaleźć. Na tym etapie spotykałam na punktach wciąż tę samą parę zawodników - trochę mnie to podbudowało, bo znaczyło to że zaliczamy punkty mniej więcej w tym samym tempie, ale z drugiej strony wiedziałam że zapewne mieli oni już więcej PK na koncie. Ale jednak zawsze raźniej spotkać kogoś na tasie. Po zahaszczonym PK3 dobiłam do bufetu, gdzie postanowiłam odpocząć pierwszy raz od rozpoczęcia rajdu i obmyślić dalszy wariant. Ostatecznie postanowiłam odpuścić PK19 i PK6, i ruszyłam w stronę PK7. Tam też straciłam trochę czasu na błądzenie po zaroślach by w końcu odnaleźć punkt i odkryć, że był doskonale widoczny ze ścieżki którą wjechałam w las, gdybym tylko obróciła się w dobrą stronę. Jednak chyba mało we mnie instynktu orientalisty.

Pojechałam dalej na PK14 i PK20, w poszukiwaniu którego trochę pokrążyłam jako że leśnicy zrobili tam piękną nową drogę, którą jechało się świetnie, jednak nie potrafiłam do końca ustalić którą z dróg czy przecinek z mapy zastąpiła. Ostatecznie jednak odnalazłam właściwą zarośniętą dróżkę, i po przeprawieniu się przez rów odbiłam się na punkcie. Na wyjeździe znowu spotkałam znajomą już parę zawodników, tym razem to oni mogli skorzystać z mojej podpowiedzi i zagłębić się w las tam, gdzie ja z niego wychodziłam.

Po prostym PK2 ruszyłam w stronę byłego lotniska, gdzie na PK21 znowu trzeba było się przedrzeć wąską i dość zarośniętą ścieżynką. W pierwszej wersji miał to być mój ostatni punkt, ale okazało się że jest tak wcześnie że nie było co wracać do bazy, spokojnie mogłam zaliczyć jeszcze kilka PK. Po szybkim spojrzeniu na mapę i skalkulowaniu około 30 minut na każdy punkt stwierdziłam, ze zaliczę ich jeszcze 4 i zjadę do bazy. Lotniskowymi asfaltami ruszyłam więc w stronę PK27. Wbrew moim wygodnickim zwyczajom przejechałam kawałek trasy bez ścieżki, wzdłuż torów kolejowych. Trafiłam nawet na pociąg. Decyzja ta okazała się słuszna, i nawet przed wyznaczonym limitem czasowym już pędziłam pięknymi asfaltami w kierunku PK12 i potem PK5. Poszło mi szybciej niż myślałam, było przed 17:00 a więc zostały mi jeszcze całe dwie godziny. Pozwoliłam sobie na krótką przerwę na batona, zdecydowałam też że dorzucę jeszcze jeden punkt do planu. PK10 znalazłam bez większych problemów. Tam też poczułam się na tyle spokojna, ze zrobiłam pierwsze i jedyne zdjęcia z trasy.

 Dumna zawodniczka ze swoją kartą.

Również na tej samej fali spokoju postanowiłam zaliczyć jeszcze po drodze PK16, spokój jednak skończył mi się kiedy źle wymierzyłam odległość, i źle wjechałam w las. Stwierdziłam wtedy że dla spokoju ducha odpuszczę sobie ten punkt, pojadę jeszcze tylko po PK24 i na metę. Tak też zrobiłam i może słusznie, bo na wyjeździe z PK24 zakręciłam się tak że chwilę mi zajęło dojście gdzie jestem i prawie już jechałam w złym kierunku. Ostatecznie jednak rozpoznałam charakterystyczny kościół w Batorówku, zwróciłam kierownicę w przeciwnym kierunku i w mżącym deszczu dojechałam na metę z półgodzinnym zapasem czasu.

 Na macie jak zwykle z mamą, ale tym razem trochę inaczej.

Ostatecznie zaliczyłam więc 22 PK (+ prolog) w czasie 565 i pół minuty. Uplasowałam się mniej więcej w dwóch trzecich stawki a więc w raczej typowym dla mnie miejscu. Udowodniłam sobie jednak, ze sama też daję radę i jestem w stanie walczyć (prawie) do końca. Przyznam, ze z towarzystwem jeździ się przyjemniej, choć zdecydowanie więcej czasu zajmuje wtedy ustalanie wspólnego wariantu...

Najbardziej zasmuciło mnie na mecie to, ze wcale a wcale nie byłam głodna i nie mogłam skorzystać z szerokiej oferty gastronomicznej zapewnionej przez organizatorów. Przez rozum zjadłam pierogi (z kapustą i z kapustą, to znaczy nominalnie w grzybami i z mięsem) a resztę z bólem serca odpuściłam. Jednak zmęczenie dało mi się we znaki.

Trasa jak dla mnie była świetna - dużo punktów blisko siebie, dużo możliwości kombinacji i zawsze blisko do bazy. Wcale nie było tak trudno jak się spodziewałam, i nawet cieszyłam się że punkty nie są tak oczywiste jak na niektórych innych rajdach i trzeba ich było czasem trochę dłużej poszukać. Jak zwykle też nastrój po rajdzie zdecydowanie lepszy niż przed. I nawet mimo stresu (teraz tak mówię) jak zwykle wrócę na trasy i jeśli trzeba będzie jechać samej, teraz przynajmniej wiem, że dam radę. Przynajmniej powinnam. Chyba że to wszystko to tylko takie szczęście początkującego.

Mapy:
Prolog:


Trasa główna:


Statystyki:
dystans: 111,57 km
czas ogólny: 9:25:30
czas czystej jazdy: 7:21:10