wtorek, 15 lipca 2014

Szaga 2014 - księżycowe piachy i zwalone drzewa

Jako że to mój pierwszy sezon w rowerowych maratonach na orientację, prawie każdy rajd przynosi dla mnie coś nowego, coś z czym muszę się zmierzyć po raz pierwszy. Na odbywającej się 12 lipca w Sierakowie Szadze padło na jazdę w nocy. A wszystko przez zbyt dużą różnicę w godzinie zakończenia tras rowerowych. No ale zacznijmy od początku.

Jako początkująca, niezbyt ogarnięta, niezbyt odważna i niezbyt szybka uczestniczka maratonów, pierwotnie planowałam razem z mamą wybrać się na krótszą trasę. 100km w 12 godzin - coś w sam raz dla nas. Okazało się jednak, że meta tej trasy planowana jest dopiero na godzinę 21:00, a tata jadący na 150km skończy już o 15:00, a najprawdopodobniej jeszcze szybciej. I taki oto prozaiczny powód czyli chęć oszczędzenia tacie wielogodzinnego czekania sprawił, że na starcie Szagi stawiłam się razem z mamą o północy, z czołówką na kasku i duszą na ramieniu. A przed nami była trasa na 150km i jakieś 4 godziny jazdy w ciemności. Po raz pierwszy.

Po rozdaniu map mój strach i niepewność wcale się nie zmniejszyły, bo mimo usilnego wpatrywania się w arkusze punkty za nic nie chciały połączyć się w żadną logiczną trasę. Czy zaczynać od południa? Od wschodu? Punkty są tak rozrzucone, że żadna konkretna pętla jakoś się nie rysuje. Pomógł nam fakt, że jesteśmy za cienkie w uszach, żeby porywać się na całość - postanowiłyśmy ostatecznie zaliczyć północny wschód, a dalej "się zobaczy" - czyli odpuścimy tyle ile trzeba, żeby dotrzeć na metę na czas. Na dodatek ciągnęło mnie jakoś na PK1 - droga wyglądała na w miarę łatwą, w sam raz na początki jazdy po omacku.

Uważna i spokojna analiza mapy. (Zdjęcie podebrane z facebooka organizatorów)



Ruszyłyśmy przez Sieraków na północ, najpierw samotnie i już myślałam, że znowu wybrałyśmy tak dziwny wariant, że nikt inny na niego nie wpadnie. Okazało się, że jednak nie byłyśmy same (no, przynajmniej przez chwilę...) i już na moście nad Wartą wyprzedziła nas jedna ekipa, a na skręcie na drogę prowadzącą na punkt druga. Wszyscy jechali szybciej od nas. My, niepewne w ciemności, jechałyśmy dość czujnie i ostrożnie, szybko więc straciłyśmy z oczu tylne lampki naszych konkurentów. Ale nie zmartwiło nas to jakoś szczególnie. Spokojnie odmierzyłyśmy odległość do PK1, co okazało się dobrym pomysłem, mimo że ja przekonana byłam, że skoro jest na moście to przecież go nie przegapimy. Most jednak, jak się okazało, różnił się od reszty drogi tylko tym, ze po bokach miał zarośnięte chaszczami ledwo widoczne barierki, które jak nic byśmy przegapiły, co zresztą zrobił rowerzysta jadący za nami - przemknął tylko obok nawet się nie oglądając. Odbiłyśmy PK1, do którego już wydeptana była konkretna ścieżynka w krzakach - takie zalety wleczenia się w ogonie stawki.

W drodze na następny punkt spotkałyśmy kolegę, który nas wcześniej wyminął i wciąż szukał jedynki - uprzejmie powiedziałyśmy więc, że paaanie, jedynka to już była a same skręciłyśmy na północ. Niestety z bliżej nieokreślonych powodów (zaćmienie umysłu? pragnienie przygody?) skręciłyśmy w czerwony szlak który wiódł skosem przez las zamiast objechać kawałeczek pewniejszym niebieskim. Po wyjechaniu na ogrodzenie do jazdy konnej zgubiłyśmy szlak, i po paru niepewnych skrętach nie miałam pojęcia gdzie jesteśmy. Ciemno, las wokoło, księżyc wprawdzie świeci mocno, ale co z tego, skoro droga nagle się kończy. Ostatecznie postanowiłyśmy zawrócić - i tak nie trafiłyśmy w drogę, którą przyjechałyśmy, ale na szczęście w końcu bogowie opiekuńczy zagubionych rowerzystów wyrzucili nas z powrotem na czerwony szlak. Cieszyłam się jak dziecko z lizaka. Czyli bardzo. Na PK7 dotarłyśmy już bez większych problemów i po krótkiej wspinaczce na górkę punkt był nasz.

Rowerzystka pośród mroku.

Po siódemce skierowałyśmy się na północ, by zgarnąć PK5, co mimo krótkiego zawahania na sporym leśnym skrzyżowaniu również poszło nam w miarę łatwo. I znowu trzeba było wejść na górkę. Ale właściwie w nocy nawet łatwiej szukać takich właśnie punktów - zamiast szperać po krzakach po prostu trzeba iść pod górę. Proste.

Prostota tego rozwiązania zwiodła nad na następnym punkcie - PK10, na który musiałyśmy się odmierzać aż trzy razy, bo wciąż ciemno, a droga ledwo widoczna. Zostawiłyśmy rowery przy ścieżce i ruszyłyśmy odbić punkt, który stał - a jakże - na górce. Problem zaczął się przy powrocie. Schodziłyśmy, schodziłyśmy, a rowerów ani widu ani słychu. W końcu, zestresowane, wróciłyśmy prawie do samego punktu żeby przekonać się, że zeszłyśmy dużo za nisko, a do naszych rowerów idzie się w zupełnie inną stronę.

Na następny na liście PK21 droga wydawała się prosta, ale stres jednak wzrastał - wjechałyśmy na teren Puszczy Noteckiej, w której miejscowości nie uświadczysz, dróg jest cała gęstwina, żaden asfalt nie chroni przed ostatecznym zboczeniem z trasy a gęste drzewa zasłaniają świecący jasno księżyc. Na dodatek szlak skręcił wcześniej niż miał. Trzymając się głównej drogi udało się jednak dotrzeć do Leśniczówki Dębogóra, którą przywitałam ze sporą ulgą, szczególnie że razem z nią zaczęło pojawiać się coraz więcej światła. Wszystko wskazywało na to, że niedługo wzejdzie słońce. Po chwili zastanowienia zdecydowałyśmy brać punkt od północy - mimo, że w sumie miałam teorię, ze skoro jest to ambona myśliwska to pewnie lepiej będzie ją widać od południa - od strony polanki. I dobrze zrobiłyśmy, bo "ambona" okazała się być nią tylko na papierze, a w terenie przywitało nas bardzo prowizoryczne stanowisko na drzewie, nieużywane raczej od wielu wielu lat. A także mnóstwo pająków, które stwierdziły chyba że za łatwo idzie nam to szukanie punktów i zastawiły na mnie zakusy prawie w każdym przejściu.

W drodze na PK17 rozpoczął się nowy koszmar tego rajdu - piach. Często sprawiał, że zamiast jechać rowery trzeba było pchać co na pewno nie wpłynęło dobrze na tempo naszego przemieszczania się. Siedemnastka to według opisu "bród na rzeczce, północna strona". No ale skoro bród, to przejść można mocząc się może do kolan, więc postanowiłyśmy nie nadrabiać drogi i zajechać go od południa. Po chwili przedzierania się przez nadrzeczne chaszcze i pokrzywy i trzykrotnym przeskakiwaniu rowów z wodą odnalazłyśmy punkt. Był, faktycznie, na północnym brzegu rzeczki. Tylko gdzie ten bród? Widać tylko resztki mostku, a rzeczka jest tak samo głęboka jak w innych miejscach. Ale przecież nie będziemy zawracać!

Przeprawa przez "bród".


 Świt w nadrzecznych chaszczach.

Po zdobyciu siedemnastki należał się nam odpoczynek i śniadanie - w końcu już piąta.

W drodze na następny punkt - PK16 nastąpił ciąg dalszy zmagań z piachami. Plany dodatkowo pokrzyżowali nam pracowici drwale, którzy już o 5 rano rozpoczęli ścinkę drzew, które leciały na prawo i lewo blokując nam dostęp do lepszej drogi przez co prawie kilometr rowery musiałyśmy pchać. Jako równowaga dla trudności terenowych trudności nawigacyjne nie występowały, zaliczyłyśmy jak po sznurku PK16 na starym cmentarzu przy pięknym dębie, PK12 na (znowu!) górce, i PK3 przy skrzyżowaniu przecinek. Zmieniłyśmy kierunek i pomknęłyśmy na zachód (i drugi arkusz mapy) - czerwonym szlakiem zgarniając PK11 a potem istną leśną autostradą na PK24, gdzie uzupełniłyśmy zapasy wody. Dalszy plan zakładał odpuszczenie najdalej położonych punktów (18, 20, 22 i 23) i przeprawę promem na południowy brzeg Warty. Trasa zaczęła nam się nareszcie układać w sensowną pętelkę, na dodatek dość elastyczną - jeśli zabraknie nam sił zaliczymy jeszcze 6 PK i zawiniemy do bazy, jeśli pary w nogach starczy możemy jeszcze objechać punkty na wschód od Sierakowa.

Póki co zaliczyłyśmy PK10 ukryty wśród bagien na brzegu jeziora, który jednak łatwo było dostrzec dzięki ułożonej przy nim dużej ilości zgrzewek z wodą. W drodze na PK14 spotkałyśmy kolarza, który poradził nam, że "czerwonym nie ma sensu" więc wybrałyśmy drogę nieco oddaloną od brzegu jeziora jednocześnie ciesząc się, że spotykamy kogoś na trasie - znaczy, ze nie nie jest z nami jeszcze aż tak źle. Na przeprawę promową w Zatomiu Nowym dotarłyśmy około 9:00 - idealnie by załapać się na otwarty już prom jako pierwsi tego dnia pasażerowie na rowerach.



Z Zatomia asfaltem ruszyłyśmy do Ławicy spotykając po drodze jadących w przeciwną stronę rowerzystów z setki. Wyglądali tak świeżo i radośnie - w końcu dopiero co zaczęli zmagania, i nie wiedzieli jeszcze, że po drugiej stronie rzeki czekają ich niemal pustynne piachy. My zaliczyłyśmy PK15 na mostku, i PK13 na przepuście wodnym. Przyszedł czas na powrót w okolice Sierakowa, zdecydowałyśmy więc posmakować prawdziwego niebezpieczeństwa i wyjechać poza mapę. A tak naprawdę to chciałyśmy uniknąć piachów a na asfalty można zawsze liczyć. W końcu się połączą. Powróciłyśmy więc na pierwszy arkusz mapy i po orzeźwiającym zjeździe asfaltem do Góry (zjazd do Góry, cóż za oksymoron) próbowałyśmy namierzyć  drugą drogę na prawo. Znaleźć jej się nie udało, pojechałyśmy więc pierwszą, a potem drogą, a raczej dróżką wzdłuż jeziora. Szlak wybitnie nie był rowerowy, na dodatek natknęłyśmy się na kolejną przeszkodę, którą pozostawiły po sobie najprawdopodobniej ostatnie lipcowe burze - zwalone drzewa w ilości konkretnej. Pokonywać je trzeba było na wiele różnych sposobów - nad, pod, rower pod a rowerzysta nad, w ostateczności naokoło. Istny tor przeszkód, na szczęście zwieńczony sukcesem w postaci PK8 ulokowanego przy całkiem malowniczym mostku z bali.

Mój charakterystyczny wyraz twarzy na prawie każdym rajdzie - nie wiadomo, czy bliższa jestem śmiechu, czy płaczu.

PK8 wyjątkowo dobrze widoczny.

Po tych przeżyciach droga na PK2 niczym nowym nas już nie zaskoczyła - ot, parę zwalonych drzew, gęstwa, pokrzywy, punkt schowany w pokrzywach nad samym brzegiem jeziora. Co to dla nas. Niestety sprzęt okazał się mniej wytrzymały - ja rozdarłam sobie but szorując o jakiś zbłąkany pień, a mama przebiła dętkę. Niestety (co ja gadam - przecież to dobrze) siły wciąż miałyśmy i planowałyśmy zaliczyć jeszcze szóstkę i czwórkę. Na PK6 mama dotarła jeszcze na powoli flaczejącej dętce.

Kolejne ciekawe miejsce - według opisu most kolejowy, a właściwie wiadukt nad nieczynnymi torami - nazewnictwo punktów, dostarczyło nam trochę rozrywki na tym rajdzie.

Niestety do dalszej jazdy mamy tylne koło się nie nadawało. Zatrzymałyśmy się przy drodze i rozpoczęłyśmy akcję ratunkową, na początku ze sporymi problemami, długo mocując się z oponą, która strasznie przywiązała się do obręczy i za nic w świecie nie chciała z niej zejść. Na szczęście w końcu udało się wszystko zmontować, nie bez strat energetycznych i przy pomocy kolegi z trasy, który wspomógł nas pompką i fachową usługą (dziękujemy raz jeszcze!). Straciłyśmy sporo czasu, ale nie tyle by zrezygnować z dalszej walki. Ruszyłyśmy więc na północ na PK4, ukryty przy pięknym dębie nad samym brzegiem Warty. Po drodze pojawił się nawet fragment bruku, przywołującego wspomnienia z niedawnego Grassora.

Powrót do Sierakowa to już czysta przyjemność - ubita leśna droga pozwalała mknąć niczym wiatr, szczególnie że wciąż, mimo ponad stu kilometrów w nogach, nieprzespanej nocy i 13 godzin w siodełku czułam się całkiem nieźle. Dlatego też po dojechaniu do Sierakowa i skontrolowaniu godziny (13:30) postanowiłyśmy zaliczyć jeszcze PK9, do którego wiodła prosta, asfaltowa i bardzo przyjemna droga. Obróciłyśmy w tę i z powrotem w pół godziny, spotykając po drodze zawodnika z pieszej setki, który wyglądał na zadziwiająco mało zmęczonego. Dobry dzień!

Na mecie zameldowałyśmy się o 14:03 z dorobkiem 20PK z 24 możliwych do zdobycia. Mimo, że taki wynik pozwolił nam na wyprzedzenie tylko siódemki innych zawodników, rajd uznaję za bardzo udany. Przetrwałam nocą w lesie, przejechałam dystans jak na siebie całkiem długi, a siły miałabym nawet na więcej. Nawigacyjnych problemów nie było (choć fakt, że trasa była raczej łatwa) a humor dopisywał. Atrakcji urozmaicających przejazd również nie zabrakło.

Mimo małych minusów (brak dostępu do wyników w dniu rajdu, woda tylko na punktach położonych blisko siebie, nieczynny prom - o którym wiem z relacji innych uczestników) rajd oceniam bardzo dobrze. Być może dla czołówki nie był wyzwaniem (o czym świadczyć może fakt, że kiedy my przeprawiałyśmy się promem o 9:00 zwycięzca był już na mecie), dla mnie było super - dużo punktów, krótkie przeloty, ciekawe miejsca, dość długi limit czasu, to wszystko sprawiło, że z Szagi wróciłam bardzo zadowolona, choć dość zmęczona. Ale mój organizm na szczęście dopiero około 18:00 przypomniał sobie o deficycie snu.

Noc okiełznana, co będzie na następnym rajdzie? Dzikie psy? Mróz? Bagno? Kto wie.

Mapa:

Statystyki:
przejechane: 123,14km
czas czystej jazdy: 9:02
czas całości: 14:03

3 komentarze:

  1. Bardzo fajny opis, szacun za wytrwałość na trasie :D

    OdpowiedzUsuń
  2. http://img1.wikia.nocookie.net/__cb20111222140534/uncyclopedia/images/b/bf/Audience-clapping.gif

    Podziw mój jest nieskończony :D A masz może współrzędne tego wiaduktu? Wiadomo, co kolejowe to mnie ciekawi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadukt jest tu: http://bit.ly/1rhkaDB
      Ale sam w sobie nie jest jakiś wybitnie ciekawy :D Tę linię nieczynną mijałyśmy kilka razy.

      Usuń