poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rajd Konwalii 2014 - słońce, piasek, i tylko morza brak...

Tak jak pisałam w poprzedniej relacji - na prawie każdym rajdzie przychodzi mi mierzyć się z jakimś nowym wyzwaniem. W przypadku Rajdu Konwalii, który odbył się 2 sierpnia w Mochach nie były to jednak atrakcje zafundowane przez organizatorów, ale moje własne słabości. Dzielnie wspomagane przez pogodę.

Na Rajdzie Konwalii główna rywalizacja obywała się na trasie Adventure, my (czyli ja, mama i tata) jednak klasycznie wybraliśmy trasę rowerową (Bike) - 100km w długim limicie 13 godzin. Właśnie w związku z tym limitem postanowiłyśmy potraktować trasę ambitnie i postarać się zaliczyć wszystkie punkty - co pewnie nie byłoby problemem, gdyby nie pewne trudności, a pierwszą z nich była oczywiście pogoda. Wiadomo było, że w sobotę będzie upał, słońce będzie grzało i na pewno nie będzie łatwo. No i nie było.
 Przed startem - uśmiecham się, bo jeszcze nie wiem co mnie czeka.



Na starcie jak zwykle dłuższą chwilę zajęło ustalenie wariantu - nie lubimy z mamą zaliczać punktów "w tą i z powrotem", dlatego zawsze próbujemy wymyślić jakąś w miarę sensowną pętelkę. Mama zdecydowała, że zaczynamy od północy a potem kierujemy się na wschód, i po dograniu kilku szczegółów (co z tą cholerną dziewiątką) ruszamy na trasę kierując się na zachód w kierunku PK7. Nie jesteśmy same, co jednak nie chroni nas przed błędem, w wyniku którego na punkt musimy przebijać się w poprzek pola, kierując się na zawodników, którym udało się lepiej wycelować. Kiedy wyjeżdżamy od punktu na północ spotykamy tatę, który zdążył już zaliczyć szóstkę i robił pętlę w odwrotnym do nas kierunku - co mogło zwiastować, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie.

Na PK6 decydujemy się jechać od północy, chcąc uniknąć przeprawy przez rzeczkę i, zapewne, przylegające do niej podmokłe pola. Szybko mkniemy asfaltem do Solca i potem piaszczystą drogą na sam punkt, gdzie również stawiamy się w towarzystwie sporej grupy kolarzy. Jeśli chodzi o spotkania na trasie to ten rajd był dla nas wyjątkowo "towarzyski" - z kilkoma ekipami spotykałyśmy się wielokrotnie, wciąż kogoś mijałyśmy, co na innych rajdach nie zdarza się aż tak często, a tutaj dawało nadzieję, że może tym razem nie snujemy się aż tak bardzo w tyle stawki, a przynajmniej nie wybieramy nieoptymalnych wariantów.

Następny w planie był PK4, do którego docieramy od północy - najpierw asfaltem do Nowego Solca, a potem ładną i przyjazną drogą na południe przez Nowąwieś.


Punkt przy głazie narzutowym znajdujemy bez problemu, mijając po drodze malownicze dąbrowy. Na tym etapie jeszcze wszystko jest pięknie - krajobrazy do podziwiania, forma dobra, drogi całkiem przyjemne.

Na następny w planie PK1 docieramy też jak po sznurku, i zastajemy tam całkiem urokliwy rozgardiasz - jest to miejsce, gdzie zawodnicy z Adventure przesiadają się na kajaki, więc co chwila ktoś przyjeżdża, przybiega, posila się bananami i korzysta z zapasów wody zapewnionych przez organizatorów. My również z nich korzystamy, a po chwili ruszamy dalej. Po przejechaniu paruset metrów mama ze zdumieniem zauważa jednak, że nie ma licznika. Wracamy się i przeczesujemy okolice punktu, licznik jednak przepadł jak kamień w wodę. Z żalem, ale pogodziłyśmy się ze stratą i postanowiłyśmy jechać dalej. Strata była tym bardziej dotkliwa, ze to zazwyczaj mama zajmowała się odmierzaniem odległości, teraz więc ja musiałam przejąć na siebie ten obowiązek.

Po dotarciu do Olejnicy postanawiamy zaliczyć PK18 nielubianą metodą "tam i z powrotem", na szczęście jednak jest do niego całkiem blisko. Punkt zajeżdżamy od południa, mimo że podobno to północna droga była lepsza - choć na mapie była oznaczona jako przecinka, przed którymi organizatorzy przestrzegali w trakcie odprawy. Wracamy do asfaltu i kierujemy się na północ, drogą wzdłuż jeziora, która wprawdzie nie była zaznaczona na mapie, ale okazała się przejezdna, choć wąska. Po śladach na piasku widać, że nie byłyśmy jedynymi, które wybrały ten wariant. Docieramy na PK2, gdzie spotykamy znajomego mamy, który właśnie klei oponę taśmą klejącą - przy takiej awarii nasze zgubienie licznika wydaje się już być błahostką, o której zresztą dość szybko zapominam i przyzwyczajam się do częstszego kontrolowania odległości.

Długi przelot na dwunastkę uprzyjemniamy sobie krótkim postojem na drugie śniadanie przy drodze, która zaskoczyła nas nowiutkim asfaltem. Chciałoby się więcej takich niespodzianek na trasach!

PK12 - róg ogrodzenia. Tylko ogrodzenia coś nie widać...

...za to kościół bardzo ładny.

Z PK12 udajemy się na południe w kierunku "odcinka specjalnego" na mapie do orienteeringu. Po postoju na ustalenie strategii i chwili zawahania w Grotnikach, które zmyliły nas mnogością dróg, "wjeżdżamy" na dodatkową mapę. Pierwszy punkt - PK23 - widoczny jest z drogi. Na szczęście, bo według opisu jest to szczyt górki, a tu żadnej górki jakoś nie widać. Jest za to charakterystyczne drzewo, tako na mapie jak i w terenie. Coś musiało się pomieszać przy drukowaniu opisów punktów. Zdobywamy po kolei PK20, PK19 i PK22 przedzierając się przez chaszcze. Po drodze na PK21, według przewidywań, spotykamy tatę jadącego w przeciwnym kierunku. Krzyczy do nas, że punkt jest w młodniku na górce - no i wszystko jasne. Opisy punktów 23 i 21 po prostu zostały zamienione miejscami. Przeczesujemy siatkę wydeptanych już ścieżek i znajdujemy ukryty w gęstym młodniku punkt.

Na tym etapie niestety dopadają mnie skutki jazdy w słońcu i upale - zaczyna boleć mnie głowa, co nie wpływa zbyt dobrze ani na tempo ani na przyjemność z jazdy. Na szczęście w kierunku PK9 prowadzi również "niespodziewany" asfalt, na którym zresztą przekraczam dozwoloną prędkość 40km/h czerpiąc z tego iście przestępczą przyjemność. Wspinaczka na sam punkt niestety nie wpłynęła za dobrze na moją kondycję. Mimo to twardo jechałyśmy dalej, najpierw na PK10, a potem PK11 poleconą przez kolegów z trasy przecinką.

Jedenastka to kolejny punkt sędziowski, więc zaplanowałyśmy tam dłuższy odpoczynek i uzupełnienie zapasów wody. Słońce wciąż ostro grzało, głowa bolała, położyłam się więc na ziemi i przez dobre 5 minut podziwiałam powyginane gałęzie pięknego dębu, który roztaczał cień nad punktem. W czasie kiedy my zbierałyśmy siły do dalszej walki kilka ekip zdążyło przyjechać i odjechać, nie przejmowałam się już jednak tym, ze ktoś nas wyprzedza, a skupiałam się jedynie na tym, żeby dać radę jakoś dojechać do mety.

Na następny w kolejce PK17 chciałam jechać asfaltem, ostatecznie jednak mama namówiła mnie na opcję terenową, na szczęście tutaj drogi nie były jeszcze zbyt uciążliwe. Mimo to idzie ciężko, słońce wciąż ostro grzeje i każdy wyjazd z lasu na pole jest dla mnie torturą. Zaczynam zastanawiać się, czy nie nadeszła pora na schowanie dumy do kieszeni i powrót asfaltem na metę, ale rzut oka na mapę zmienia trochę perspektywę. Do mety i tak jest daleko, więc napedałować się trzeba tak czy siak. To można już zaliczyć te punkty, mniej lub bardziej po drodze. Zdecydowałam więc zacisnąć zęby i jechać dalej. Przyznać muszę, że gdybym wiedziała co mnie czeka, bardzo możliwe, że podjęłabym inną decyzję...

Na PK16 spotykamy zespół, który z jedenastki wyjechał przed nami, co trochę podnosi mnie na duchu, ale i tak znowu potrzebuję dłuższej chwili, by dojść do siebie.
PK16 na mostku - tylko rowery nadają się do pokazywania.

Na PK15, mimo chyba dość skomplikowanego wariantu kluczącymi drogami trafiamy bez problemu i spotykamy na nim dwóch rowerzystów z trasy Adventure, którzy od dłuższego czasu bezskutecznie poszukują punktu. My mamy więcej szczęścia - wybieramy tę właściwą spośród wielu wydeptanych ścieżynek i po chwili mama dostrzega kątem oka pomarańcz lampionu. Na polance niedaleko punktu robimy kolejny odpoczynek. Na szczęście słońce chyba trochę odpuszcza, pomaga też polanie głowy zimną wodą, robi mi się jakby lepiej i nabieram nowych sił na walkę z dalszą trasą. Po raz kolejny mija nas ten sam team co wcześniej, nie czekamy więc aż znajdą punkt, tylko ruszamy dalej.

Na PK14 czeka nas dość długi przelot, na dodatek w pobliżu punktu zaczęło robić się coraz bardziej piaszczyście. Piachy już wcześniej trochę dały nam się we znaki, w tych okolicach jednak ich natężenie zaczęło przechodzić w jakąś dziwną formę tortury ze strony organizatorów.
Słońce za chmurą - krótka chwila wytchnienia.

Czternastka, jak się okazało, była jednak dopiero przedsmakiem prawdziwych atrakcji. Okolice PK13 wydały mi się iście okrutnym żartem, drwiną z rowerzystów, bo jechać to się tam nijak nie dało, nie mówiąc już o podjeździe pod sam punkt, który ustawiony został na szczycie górki, którą właściwie trafniej byłoby nazwać wydmą. Słońce, piasek, tylko gdzie to morze?
 PK13 - czyli droga przez mękę i chyba najgorszy kryzys na trasie.

Punkt zdobyty w cierpieniu, a do kryzysu fizycznego doszedł kryzys psychiczny. Byłam zmęczona, zła, i chciałam do domu, a tu do zaliczenia jeszcze trzy punkty. Byłyśmy już jednak zbyt blisko kompletu, żeby się poddawać. Choć przyznać muszę, że wyjazd z trzynastki wystawił nas na nie mniejszą próbę niż wjazd na nią - piaszczyste góry z których nie udawało mi się nawet zjechać (o podjeżdżaniu już nawet nie myślałam) a następnie przecinki, których nie było. Nie wiedziałyśmy za bardzo jak dostać się do asfaltu biegnącego na północ od punktu, wybrałyśmy jakąś przecinkę, która jednak skończyła się w szczerym polu i na dodatek wyprowadziła nas prosto na rzeczkę, a właściwie rów z mułem. Mama, najwyraźniej w bardziej bojowym nastroju niż ja, postanowiła nie czekać długo i przeszła przez ów rów, który okazał się wypełniony głębokim do kolan błotem. Ja, nie mając za bardzo wyjścia musiałam zrobić to samo. Na szczęście udało mi się nie pogubić butów, choć było blisko. Za rowem na szczęście trafiłyśmy już na drogę i dojechałyśmy, mokre i ubłocone, do cywilizacji.

Według planu ruszyłyśmy na PK8, przy którym spotkałyśmy dość rozbawioną ekipę raczącą się piwem - nam nie było jeszcze dane oddawać się takim przyjemnościom. Odnalazłyśmy punkt, wspomagając się rozświetleniem, które podpowiedziało, ze znajduje się on na grobli pomiędzy dwoma stawami. Błoto po drodze nie robiło już na nas wrażenia. Droga na PK3 przywitała nas znowu piachem, i znowu trzeba było zsiadać z rowerów, na szczęście tylko na krótkie fragmenty. Na wyjeździe z punktu spotkałyśmy biegacza, który chyba bardzo chciał nam pomóc i spytał dokąd jedziemy. Zawsze mam problem z takimi pytaniami na rajdach, no bo co tu odpowiedzieć? Tym razem powiedziałam po prostu "do lasu". Zresztą, pomocy wcale nie potrzebowałyśmy bo doskonale wiedziałyśmy gdzie jesteśmy, i bez problemu trafiłyśmy na ostatni już na naszej trasie PK5, który wymęczył nas do końca podejściem pod górkę.

Piach na drodze prowadzącej na metę nie był już ani zaskoczeniem ani wielką przeszkodą - najważniejsze było to, że do końca już tuż tuż. Wielką radością przywitałam wyłaniające się zabudowania szkoły w Mochach. Ziemia obiecana! Ostatkiem sił wjechałyśmy na parking przed wejściem, witane aplauzem grupki zawodniczek i zawodników, która już po ukończeniu swoich tras odpoczywała na schodach szkoły. Po zdaniu kart dowiedziałyśmy się też, że najprawdopodobniej zajęłyśmy drugie miejsce wśród kobiet. Ale sama nie wiem czy nie bardziej ucieszyłam się z informacji, że możemy wziąć sobie ze skrzynki zimne piwo.

Okazało się, że rzeczywiście byłyśmy drugie, ale do pierwszej zawodniczki straciłyśmy całkiem sporo.

Na tym rajdzie przekonałam się, że nie ma co porównywać kilometrażu, prędkości, miejsca. Każdy rajd jest inny, i tak jak na Szadze po 120km mogłabym jechać dalej, tak na Konwalii po ledwo 107km padałam na twarz ze zmęczenia.

Na końcu trafił nam się za to kolejny pozytywny akcent - mamy licznik został odnaleziony i oddany organizatorom, a więc ostatecznie odzyskany.

Rajd ze strony organizacyjnej bez zarzutu, jedyne czego można by się przyczepić to brak ciepłej wody w prysznicach (choć po jeździe w takich temperaturach zimny prysznic pewnie dobrze mi zrobił) i zamienione opisy punktów na odcinku specjalnym. No i ta trzynastka z piekła rodem... Za to jedzenia w bród, i to smacznego, wielki plus za wspomniane już zimne piwo i soki na uzupełnienie elektrolitów i witamin, oraz szybką organizację dekoracji i nagrody. I choć na trasie przeklinałam wszystko i choć było ciężko, to jak zwykle, po powrocie i zregenerowaniu sił (co nastąpiło chyba dzisiaj około 16) emocje są pozytywne. Całe szczęście!

Mapy:



Statystyka:
przejechane 107,20km
czas czystej jazdy: 7:50
czas całości: 11:13

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz