wtorek, 21 października 2014

Harpagan 48, czyli seria pomyłek zakończona serią niespodzianek

Prawie dokładnie rok temu, 19 października 2013 roku, w dzień moich dwudziestych piątych urodzin po raz pierwszy stanęłam na starcie rowerowego maratonu na orientację. Był to oczywiście Harpagan 46, i choć czasem jego przebieg i osiągnięty wynik chciałabym zakopać w przeszłości i przykryć zasłoną zapomnienia, to trudno jest nie powracać do niego teraz, rok później, po całym sezonie spędzonym na trasach różnych rajdów  i spędzeniu w siodełku większej ilości godzin niż w całym moim wcześniejszym życiu. Tak podejrzewam. Tamten Harpagan był pierwszy, można by powiedzieć, że przełomowy. Jako taki, posłużył mi za swego rodzaju punkt odniesienia. Miałam nadzieję, ze po tym roku uda się poprawić wynik, nauczyć na własnych błędach i gołym okiem zaobserwować postęp. Czy się udało? A to się dopiero okaże...

Na start 48. Harpagana zajechaliśmy wczesnym rankiem, po pobudce o godzinie 3:30, od razu w pełnym rynsztunku. Cała nasza trójka, czyli ja mama i tata w naszych nowych reprezentacyjnych bluzach "drużynowych", które, jak z radością stwierdzam, są już rozpoznawalne na trasie, ale zawdzięczamy to tylko rodzicom. Ja w końcu wciąż jestem świeżakiem, który uczy się jeszcze co i jak.

Na szczęście rejestracja w biurze zawodów i ogarnianie sprzętu poszło nam gładko, i około 6:20 staliśmy już na starcie, gotowi do ruszenia na trasę. Przed nami 12 godzin na zaliczenie 20 punktów kontrolnych, trasa ma liczyć 200 km. O 6:27 dostajemy do ręki mapy, a ja po raz kolejny ze zdziwieniem przyjmuję to, że chyba wiem, gdzie chcę jechać, w końcu nie zdarza mi się to aż tak często. Nie robiłam nigdy kalkulacji czasowych na podstawie średniej prędkości, czy innych zmiennych, "na oko" oceniam, że by wynik był przyzwoity dobrze byłoby zaliczyć co najmniej połowę punktów - jak się uda może o kilka więcej. Z tą myślą planowałam odpowiednio okrojony wariant, mając jednocześnie w pamięci zeszły rok, kiedy do mety dojeżdżałam dosłownie na ostatnich nogach, czego wolałabym nie powtarzać. Po wskazaniu mamie mojej koncepcji na pierwszych kilka punktów i jej akceptacji ruszyłyśmy z Lipusza asfaltem na północ.

Na pierwszy punkt - PK15 - mogłybyśmy właściwie jechać bez mapy, kierując się jedynie światełkami rowerzystów jadących przed nami. Dojazd łatwy, a punkt dość cenny, spora część zawodników więc, tak samo jak my, postanowiła od niego zacząć. Tak więc, mimo że sam punkt schowany był w obniżeniu terenu, trafiłyśmy do niego jak po sznurku.

By się nie wracać, przedarłyśmy się na północ po czym pojechałyśmy dalej asfaltem, po kolejny na naszej drodze PK19, do którego dojechałyśmy wciąż w sporej grupce rowerzystów. Po drodze zamieniłyśmy też czołówki na kaski - na szczęście w ciemności przyszło nam jechać tak naprawdę tylko pół godziny. Po zaliczeniu dziewiętnastki chwilę rozważałyśmy czy na PK7 udać się wariantem bardziej asfaltowym, czy postawić na drogi gruntowe. Ostatecznie ta druga opcja wygrała, a my ruszyłyśmy, zauważając po drodze kilka z naszych bezpośrednich konkurentek. Wiadomo, że na zwycięstwo szans nie mamy, ale nie zaszkodzi kontrolować sytuację, prawda?

 Na dziewiętnastce całkiem spore zamieszanie.

Na siódemce nie mniejsze.

Na zaliczonym bez problemu PK7 spotkałyśmy właśnie jedną z konkurentek - Asię Stanek, jednak zamiast rywalizować połączyłyśmy siły i skonsultowałyśmy dalszy wariant na dziewiątkę. Sprawa wydawała się prosta - najpierw prosto na południe, a przy skrzyżowaniu w Wygodzie odbić w leśną drogę na zachód by ściąć asfaltowy "cypel" i skrócić sobie drogę. Niestety w Wygodzie okazało się, że drogi jakoś nie widać, a zamiast niej przy skrzyżowaniu rozpościera się równiutko zaorane pole. Takie są jednak zalety Harpagana, ze rowerzystów wokół kręci się cała masa - mama dostrzegła w oddali jednego jadącego skrajem lasu w "naszym" kierunku, ruszyłyśmy więc za nim i po przejechaniu kawałka asfaltu i "łącznika" wiodącego na południe dotarłyśmy do odpowiedniej ścieżki. Schody zaczęły się jednak po wyjeździe na kolejny asfalt. Jak tu teraz celować w ten punkt? Mama, jak zwykle, opowiadała się za opcją terenową. Asia wolała jechać asfaltem i z niego celować w ścieżkę. Ja przychylałam się do opcji Asi, ale sama już nie byłam pewna co lepsze. W końcu asfalt wygrał, niepewnie jednak wjechałyśmy w jedną z dwóch dostępnych dróg. Droga była fatalna, wiodąca stromo w dół po głębokim piachu, szybko na szczęście wyprowadziła nas na polanę na której krzyżowało się kilka ścieżek. Miejsce niby pasuje, tylko gdzie ten punkt? Po przejechaniu jeszcze kawałka na szczęście się odnalazł, przy szerokiej, utwardzanej drodze, która na mapie zaznaczona jest (chyba?) jako przecinka. Ot, niespodzianki.

Korzystając właśnie z tej miłej niespodzianki ruszyłyśmy na południe a następnie asfaltem do Osławy-Dąbrowy. Moim pierwotnym zamysłem był objazd asfaltem i zajechanie na osiemnastkę od północy, wiedziałam jednak, że mamie ten pomysł nie za bardzo się spodoba. Droga skracająca dystans wydawała się być na mapie całkiem konkretna, a zagadnięta przez nas miejscowa potwierdziła, że droga jest dobra, choć ciekawa. I pewnie taka by właśnie była, gdybyśmy tylko w nią trafiły. Niestety po przejechaniu około 2 km zorientowałyśmy się że zamiast prosto na południe zbaczamy coraz bardziej na wschód - wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jedziemy nie drogą na Koźlice, ale tą wiodącą do Leśniczówki Sominy. Już chciałyśmy zawracać, kiedy mama stwierdziła, ze skoro zajechałyśmy już tak daleko, to w sumie możemy jechać po  piątkę. Pomysł wydawał się być sensowny, odwróciłyśmy więc kierownice z powrotem na południe i ruszyłyśmy dalej.

Bez większych problemów trafiłyśmy na skrzyżowanie, przy południowym krańcu jeziora Wieckiego. Tam też doświadczyłyśmy chyba zbiorowego zaćmienia umysłu, bo zamiast kierować się dalej drogą na południowy wschód, skręciłyśmy w prawo ruszając przez pole, kierując się za grupkami pieszych. Już nawet nie rowerzystów - pieszych! Do teraz nie mam pojęcia dlaczego. I znowu dopiero po około kilometrze w złym kierunku nastąpiło olśnienie, i powrót ze spuszczonymi głowami. Druga próba okazała się udana, i szczęśliwie zajechałyśmy na PK5.

Na punkcie krótki odpoczynek i obmyślanie dalszej strategii.

Z piątki musiałyśmy (no dobra, nie musiałyśmy, ale bardzo chciałyśmy) cofnąć się po cenną, bo wartą aż 5 punktów osiemnastkę. Droga zamiast wyprowadzić nas wprost na  zjazd w kierunku punktu, wyrzuciła nas w samym środku Somin - kolejny niepotrzebny kilometr na naszym koncie, i niestety nie ostatni tego dnia. Na PK18 spotkałyśmy znowu Asię, jednak tu też ostatecznie się z nią pożegnałyśmy - ona ruszyła bardziej ambitnie, na szesnastkę (która kusiła też mamę), a my, za moją i tylko moją namową pojechałyśmy po dziesiątkę.

Droga fajna, szkoda tylko, że znowu nie ta, którą chciałyśmy jechać.

Wyjazd z osiemnastki.

Dłuższy przelot asfaltem, o dziwo, zmęczył mnie bardziej niż leśne drogi, zaczęły mnie boleć plecy i zaczęłam się bać, że powoli tracę już siły i przyjdzie mi kończyć dużo wcześniej niż to sobie zaplanowałam. Na szczęście jednak kryzys był chwilowy, i po ciekawszym fragmencie przez las oraz posileniu się na PK10 batonem, odzyskałam energię i chęć do dalszej jazdy. Uzgodniłam też z mamą dalszy plan, bo okazało się, że jak zwykle gdzieś się nie dogadałyśmy i kiedy ja chciałam ruszać na szóstkę mama pytała którą wersję bierzemy na tą czternastkę.

 Jedno z niewielu wspólnych zdjęć - podziękowania dla chłopaka z obsługi. Może siedział bez butów, ale zdjęcie zrobił świetne!

Pojechałyśmy w końcu na PK6, bardzo zresztą słusznie, bo i przejazd łatwy i punkt też nietrudny. Zaczęłyśmy też spotykać rowerzystów z setki - dużo więcej niż tych z naszej trasy. Wiadomo - ambitni dwusetkowicze pewnie w tym czasie buszowali gdzieś na południu, polując na dwudziestkę. My ruszyłyśmy na wschód, w kierunku PK14 klucząc trochę leśnymi drogami, na szczęście tym razem bez większych wpadek choć oczywiście nie bez żadnych. Mamę za bardzo skusiła droga wiodąca przy jeziorze, i znowu niepotrzebnie nadrobiłyśmy jakiś kilometr. Licznik leci...

Na szczęście byłam świadoma tej pomyłki i choć mamę ciągnęło we wcześniejsze przecinki, dojechałyśmy aż do tej właściwej, wiodącej na półwysep na brzegu jeziora Wdzydze. Mimo że wiał dość chłodny wiatr, postanowiłyśmy skorzystać z ławeczki i zrobić sobie przerwę na obiad - czyli kanapkę z kabanosem.


W dalszą drogę ruszyłyśmy kierując się na trzynastkę. Problematyczny rów przekroczyłyśmy przy samym jeziorze, jednak droga wiodąca dalej na północ okazała się nie do końca przejezdna - głęboki piach przywoływał złe wspomnienia i zmuszał do pchania roweru, szybko więc skręciłyśmy w pierwszą przecinkę na zachód i dobiłyśmy do mocniejszej drogi, którą już spokojnie i szybko pojechałyśmy dalej, a w nawigacji pomagały nam liczne, jak na środek lasu, drogowskazy. Na PK13 pojechałyśmy wariantem mamy - za Szludronem pierwszą mocną drogą w prawo - na południe, by potem skręcić w lewo i dobić do równoległej przecinki. Jak się okazało, decyzja była jak najbardziej słuszna, bo przecinka była li i jedynie wąską drożynką wśród zarośli.

 PK13 - miejsca mało, ludzi dużo.

Nie było co zajmować innym miejsca przy punkcie, więc szybko wróciłyśmy na główną drogę i ruszyłyśmy do Wąglikowic, gdzie wycelowałyśmy w drogę na mapie częściowo przysłoniętą nazwą miejscowości, za to prowadzącą idealnie do PK17. Choć określenie punktu jako "polana" było dość dyskusyjne znalazłyśmy go bez większych problemów.

Nasz pierwotny plan zakładał, ze z siedemnastki jedziemy na PK11, potem w tę i z powrotem zaliczymy jeszcze PK1 jeśli starczy czasu i lecimy na metę. Okazało się jednak, że poszło nam... za szybko. Nie doceniłam nas. Zaplanowałyśmy za krótką pętlę, była godzina 15:15 a od mety dzieliło nas jakieś 15 km. Mama stwierdziła, że to wręcz nie wypada tak wcześnie zjawiać się na mecie. I to w sumie głównie dlatego, a nie w pogoni za dodatkowymi punktami, postanowiłyśmy wybrać się jeszcze po PK3. Ja miałam z tyłu głowy jeszcze swoją małą motywację - wiedziałam, że jeśli zaliczymy trójkę to pobiję swój rekord odległości ustanowiony na zeszłorocznym Harpaganie. A może nawet dobiję do 150 km? Przystałam więc na propozycję i po kolejnym batonie szybko wyjechałyśmy na asfalt i śmignęłyśmy jak wiatr wprost na Kościerzynę.

Niestety, mimo mojego stoickiego spokoju, Kościerzyna zmyliła mnie swoimi niecnymi głównymi drogami i po jednym złym skręcie wyniosło nas za bardzo na północ - aż na tory przy skraju lasu. W złym kierunku utwierdziła nas dodatkowo spotkana miejscowa, która powiedziała że tak, tak, na Wieprznicę cały czas prosto. Już prawie chciałyśmy brnąć w wąską ścieżynkę, ale jednak w porę się zreflektowałyśmy i zawróciłyśmy. Drugi zaczepiony mieszkaniec miał lepsze informacje - skierował nas na właściwą drogę, którą - a jakże - ominęłyśmy za pierwszym razem. Kolejne dwa kilometry na liczniku niepotrzebnego nadrabiania drogi. Kiepsko to wyglądało, oj kiepsko. Na szczęście po odnalezieniu właściwej drogi punkt już odszukałyśmy bez problemu. Nie był on chyba zbyt często odwiedzany, ale za to miał przemiłą obsługę.

By się nie cofać, przebiłyśmy się ścieżkami na zachód i wyjechałyśmy prosto na most w Wieprznicy, na którym stał, dumając nad mapą, Paweł Brudło. Widząc nas postanowił nam zaufać (ryzykowna, choć ostatecznie chyba słuszna decyzja) i ruszył drogą, którą przyjechałyśmy rzucając nam tylko, że zjawiłyśmy się w samą porę. My za to szeroką i równą drogą ruszyłyśmy w kierunku Łubiany. Po drodze minął nas też Daniel Śmieja - jak się okazało, w drodze po zwycięstwo. Wszystko wskazywało na to, że najlepsi kończą już powoli zmagania, a przed nami był jeszcze co najmniej jeden punkt. Po przymusowym, ale krótkim objeździe przed Łubianą spowodowanym zamknięciem drogi zakładowej trafiłyśmy w najbardziej felerne miejsce tego rajdu. Rozwidlenie za mostem. O naszych dylematach na tym rozdrożu można by napisać bajkę, a morałem byłoby chyba "wierz matce swojej", bo to mama chciała już od początku jechać dobrą drogą. Najpierw jednak wybrałyśmy wariant wiodący za bardzo na wschód. Po powrocie do punktu wyjścia, nie wiem sama dlaczego, pojechałyśmy odnogą w prawo, na zachód. Gdyby nie tablica informacyjna i bezczelny napis "tu jesteś" wcale nie tam, gdzie być chciałyśmy, sama nie wiem jak by się to wszystko skończyło. Po kolejnym powrocie, już w nienajlepszych humorach (to mało powiedziane, byłam po prostu wściekła) w końcu pojechałyśmy dobrą drogą i trafiłyśmy na PK11.

Być może gdyby nie błąd w Kościerzynie i to paskudne rozdroże pojechałybyśmy jeszcze po PK1. Niestety, straciłam jakoś na to ochotę i w Lipuszu zameldowałyśmy się na mecie. Zły humor na szczęście szybko ze mnie opadł, szczególnie kiedy po szybkim podliczeniu wyszło mi że wcale nie zrobiłyśmy 12 PK, jak cały czas myślałam, ale całe 13. Do tego na liczniku prawie 147 km - rekord odległości pobity o 10 km. Serię przyjemnych niespodzianek dopełniło sczytanie chipa i sprawdzenie wyniku - z 13 PK i 43 punktami przeliczeniowymi zajęłyśmy wśród kobiet 4 i 5 miejsce. Choć niby miejsce tuż za podium jest najgorsze, wcale tego nie odczułam, bo nie spodziewałam się tak dobrego wyniku! Szczególnie biorąc pod uwagę tę wyjątkowo dużą ilość naszych przeróżnych wpadek i co najmniej 10 km nakręcone niepotrzebnie w wyniku błędów. Ostatecznie po ogłoszeniu wyników okazało się nawet, że utrzymałyśmy się w pierwszej setce klasyfikacji ogólnej. Na 98. i 99. miejscu, ale zawsze! Szkoda tylko, że znowu nie starczyło dla nas kawy. No ale przecież nie warto wcześniej zjeżdżać z trasy, żeby załapać się na kubek kawy. Ale może rozgrzałaby mnie i zapobiegła temu paskudnemu katarowi, który przywiozłam z Lipusza.

Wnioski? Na pewno jest lepiej. Cały sezon jeżdżenia sprawił, że nie padłam na mecie tak jak rok temu, byłam w stanie zjeść kolację i komunikować się z ludźmi w sposób składny. Wciąż jest oczywiście pole do poprawy - przede wszystkim zminimalizowanie głupich błędów, no i chyba przyjdzie pora na ambitniejsze plany jeśli chodzi o ilość zaliczonych PK. Może 15? Oj, żebym się tylko nie przeliczyła...

Mapa:


Trasa na RunKeeperze.

Statystyki:
dystans: 146,97 km
czas ogólny: 11:18:19
czas czystej jazdy: 9:07:13
średnia: 16,11 km/h (ogólna 12,71 km/h)

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rajd Konwalii 2014 - słońce, piasek, i tylko morza brak...

Tak jak pisałam w poprzedniej relacji - na prawie każdym rajdzie przychodzi mi mierzyć się z jakimś nowym wyzwaniem. W przypadku Rajdu Konwalii, który odbył się 2 sierpnia w Mochach nie były to jednak atrakcje zafundowane przez organizatorów, ale moje własne słabości. Dzielnie wspomagane przez pogodę.

Na Rajdzie Konwalii główna rywalizacja obywała się na trasie Adventure, my (czyli ja, mama i tata) jednak klasycznie wybraliśmy trasę rowerową (Bike) - 100km w długim limicie 13 godzin. Właśnie w związku z tym limitem postanowiłyśmy potraktować trasę ambitnie i postarać się zaliczyć wszystkie punkty - co pewnie nie byłoby problemem, gdyby nie pewne trudności, a pierwszą z nich była oczywiście pogoda. Wiadomo było, że w sobotę będzie upał, słońce będzie grzało i na pewno nie będzie łatwo. No i nie było.
 Przed startem - uśmiecham się, bo jeszcze nie wiem co mnie czeka.

wtorek, 15 lipca 2014

Szaga 2014 - księżycowe piachy i zwalone drzewa

Jako że to mój pierwszy sezon w rowerowych maratonach na orientację, prawie każdy rajd przynosi dla mnie coś nowego, coś z czym muszę się zmierzyć po raz pierwszy. Na odbywającej się 12 lipca w Sierakowie Szadze padło na jazdę w nocy. A wszystko przez zbyt dużą różnicę w godzinie zakończenia tras rowerowych. No ale zacznijmy od początku.

Jako początkująca, niezbyt ogarnięta, niezbyt odważna i niezbyt szybka uczestniczka maratonów, pierwotnie planowałam razem z mamą wybrać się na krótszą trasę. 100km w 12 godzin - coś w sam raz dla nas. Okazało się jednak, że meta tej trasy planowana jest dopiero na godzinę 21:00, a tata jadący na 150km skończy już o 15:00, a najprawdopodobniej jeszcze szybciej. I taki oto prozaiczny powód czyli chęć oszczędzenia tacie wielogodzinnego czekania sprawił, że na starcie Szagi stawiłam się razem z mamą o północy, z czołówką na kasku i duszą na ramieniu. A przed nami była trasa na 150km i jakieś 4 godziny jazdy w ciemności. Po raz pierwszy.

Po rozdaniu map mój strach i niepewność wcale się nie zmniejszyły, bo mimo usilnego wpatrywania się w arkusze punkty za nic nie chciały połączyć się w żadną logiczną trasę. Czy zaczynać od południa? Od wschodu? Punkty są tak rozrzucone, że żadna konkretna pętla jakoś się nie rysuje. Pomógł nam fakt, że jesteśmy za cienkie w uszach, żeby porywać się na całość - postanowiłyśmy ostatecznie zaliczyć północny wschód, a dalej "się zobaczy" - czyli odpuścimy tyle ile trzeba, żeby dotrzeć na metę na czas. Na dodatek ciągnęło mnie jakoś na PK1 - droga wyglądała na w miarę łatwą, w sam raz na początki jazdy po omacku.

Uważna i spokojna analiza mapy. (Zdjęcie podebrane z facebooka organizatorów)

sobota, 28 czerwca 2014

Z pamiętnika szabrownika - książka, mapy i piękny fiolet

Wiem, że chodzenie na zakupy ciężko jest nazwać szabrem sensu stricte, ale szukając polskiego odpowiednika tego tak znielubianego przeze mnie określenia haul natknęłam się właśnie na szabrowanie i spodobało mi się tak bardzo, że nie odpuściłam, zawłaszczyłam i od dziś tak będę nazywać moje zakupowe posty, które może zdarzy mi się od czasu do czasu popełnić.



Wczorajsza krótka wizyta w centrum zaowocowała łupami w postaci tego, co widać na załączonym obrazku.

Książkę o wyprawie na Broad Peak kupiłam będąc w pewnego rodzaju "ciągu" po przeczytaniu tej nieco głośniejszej pozycji autorstwa Jacka Hugo-Badera , który brał udział w wyprawie w poszukiwaniu ciał tragicznie zmarłych na stokach Broad Peaku Tomka Kowalskiego i Macieja Berbeki. Zresztą, wszyscy pewnie słyszeli o tym wydarzeniu, w końcu swego czasu mówiła o nim cała Polska.

Hugo-Bader napisał książkę, którą czytało się niesamowicie szybko, choć nie można powiedzieć, że łatwo, ale to głównie ze względu na sam temat. Nie da się jednak ukryć, że wrażenie sprawiał takie, jakby polował na sensację, jakby chciał tylko zamieszać w tym kotle przypuszczeń, domysłów, szukania przyczyn i winnych. Grał na emocjach, co przyczyniało się pewnie do tego, że książka wciąga jak odkurzacz, ale ciężko powiedzieć, żeby coś w głowie rozjaśniała na temat samej tragedii. Dlatego postanowiłam kupić też tę drugą pozycję, która podobno podchodzi do tematu trochę bardziej rzeczowo, z mniejszą emocją a za to z dbałością o fakty. Zobaczymy, jak to będzie.


Mapy kupiłam żeby móc planować sobie wycieczki w okolicach Poznania. Na początku wzięłam tylko "Okolice północne" ale po chwili zastanowienia sięgnęłam też po południowe - w końcu trzeba rozszerzać horyzonty. Pani przy kasie powiedziała mi, że te mapy to nowość i rzeczywiście, data wydania to niby rok 2014. Ucieszona, postanowiłam sprawdzić czy są aktualne i tym co przyszło mi na myśl była ta koszmarna zarośnięta droga, w którą wpakowałam się przy okazji wyprawy do Puszczy Zielonka. Ta droga. I co? Droga wciąż zaznaczona grubą czarną krechą. No cóż, mam nadzieję że to pojedynczy przypadek, jednak świadczy to o tym, że teren bynajmniej nie został sprawdzony. A szkoda.

A trzeci zakup, czyli bezprzewodowa myszka, znalazła się u mnie bo jest taka ładna. Tylko dlatego. Cóż, wciąż jestem tylko kobietą.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Grassor 2014, czyli śmierć zadana kostką brukową

Niby wiedziałam, że wśród tych wszystkich rajdów, na które rodzice jeżdżą od dawna, a na które ostatnio zaczęłam się z nimi zabierać, Grassor znany jest jako ten bardziej hardkorowy, z ultraodległością i punktami pochowanymi w krzakach. Mimo to zdecydowałam się pojechać, i choć o wyniku wolałabym nie rozmawiać, to w ostatecznym rozrachunku nie żałuję tej decyzji. Ale zacznijmy od początku...

W dniach poprzedzających start martwiłam się właściwie tylko jednym - że będzie padać, a mi zamoknie mapa w czasie pieczołowitego przerysowywania na nią punktów kontrolnych. Już na trasie okazało się, że deszcz, który rzeczywiście ostatecznie trochę popadał, nie był bynajmniej moim największym zmartwieniem. Przede mną jeszcze dużo długich terenowych treningów zanim poczuję się całkowicie gotowa do startów w tego typu rajdach z jakimikolwiek nadziejami na przyzwoity wynik, więc póki co usypiam ambicję i jadę ile się da. A da się raz mniej a raz więcej, jak to w życiu.

Grassor 2014 był też wyjątkową gratką ze względu na odcinek specjalny prowadzący podziemnymi korytarzami Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, i choć można tam jechać oficjalnie i legalnie na wycieczkę rowerową z przewodnikiem, to chciałam sama spróbować jak to jest sunąć rowerem z czołówką na głowie ciemnymi i wilgotnymi korytarzami w których nie brakowało niespodzianek, takich jak dość spore dziury czy dość spory fragment zalany wodą. Ale wybiegam w przyszłość.

Wybrałam się oczywiście na trasę "dla lamusów" (jak się później okazało - bardzo adekwatnie) czyli 150km w limicie 15 godzin. Limit niby długi, ale start o 12 w południe, a że ani mi ani mamie, z którą jak zwykle jechałam, jeżdżenie nocą po lesie za bardzo się nie uśmiecha ustaliłyśmy, że jeździmy do 22:00. Na starcie decyzję o tym od czego zaczynamy zostawiłam mamie, a ona zdecydowała się jechać właśnie na MRU. Nie byłyśmy jedyne, więc do Boryszyna jechałyśmy w większej grupie co sprawiło, że czułam się niemalże jak w peletonie jakiegoś wielkiego Touru. Tylko prędkość nie ta. W końcu po kilku krótkich zawahaniach dotarłyśmy na start OSa, zaliczyłyśmy PK6, przerysowałam mapę, uzbroiłam się w czołówkę i zeszłyśmy do podziemi. A nie było to proste, bo rowery średnio mieściły się w wąskich przesmykach wysadzonego bunkra. W końcu jednak, po zejściu pięć pięter w dół dotarłyśmy do właściwych korytarzy. Na początku większą grupą znaleźliśmy pierwszy punkt, grupa jednak szybko się rozciągnęła i zostałyśmy z mamą we dwie. Mama od początku nie czuła się w podziemiach zbyt komfortowo i chciała wychodzić, ja jednak stwierdziłam, że skoro już staszczyłyśmy i przecisnęłyśmy te rowery to nie może to pójść na marne, do jasnej cholery. Odpuściłam tylko najdalszy punkt, ale resztę zaliczyłyśmy, po drodze mocząc nogi , błocąc się od góry do dołu i ocierając o różne ściany i sufity.

 Jak wygląda rowerowy eksplorator MRU? Czołówka na full, kask zawadiacko przekrzywiony, niby uśmiech, a w oczach czai się przerażenie z lekką nutką szaleństwa. A może szaleństwo z lekką nutką przerażenia?

Przegapiłyśmy niestety drugie, "oficjalne" wyjście więc wróciłyśmy tym, które było nam już znane i postanowiłyśmy, że w takim razie kończymy tu naszą przygodę z OSem, i zaliczywszy 4PK pod ziemią odpuszczany jego część naziemną i jedziemy szukać tych bardziej standardowych punktów. Na tym etapie były już 2 godziny po starcie, a my miałyśmy przejechane dopiero około 13,5km, co nie wróżyło zbyt dobrze.

Na pierwszy ogień idzie PK1. Na mapie dojazd do niego wygląda podejrzanie łatwo, pomyślałam więc "świetnie, odpocznę sobie po podziemnych emocjach." Jakże bardzo się myliłam. Droga z Boryszyna do Sieniawy przywitała nas starym brukiem tak dającym w kość, ze natychmiast zatęskniłam za zimnem i wilgocią MRU. Odkryłam niniejszym mój rowerowy kryptonit, a jest nim właśnie kostka brukowa. Wyssała ze mnie wszystkie siły i wlekłam się po niej ślimaczym tempem tracąc wszelkie nadzieje. Jedno dobre, ze punkt odnalazłyśmy bez problemu. Na jedynce odkryła nam się siódemka i to tam właśnie skierowałyśmy nasze koła, głównie dlatego, że chciałam uniknąć powrotu tym piekielnym brukiem do Łagowa. Po drodze do siódemki przekonałam się, że moja zwyczajowa strategia orientowania się gdzie jestem po układzie ścieżek nie sprawdzi się zupełnie - ścieżek, które mijałyśmy po prostu na mapie nie było. Polegając na obliczeniach i liczniku, ale wciąż z lekką niepewnością dotarłyśmy do Walewic drogami przy których kiedyś były wioski, ale chyba nawet miejscowi już ich nie pamiętają. Znają za to drogi do miejscowości, które wciąż istnieją, i nawet niepytani je wskazują - starszy pan w Walewicach skierował nas na Torzym, na szczęście jednak same wiedziałyśmy gdzie jesteśmy bo pomylił prawo z lewem i jadąc za jego wskazówkami wylądowałybyśmy pewnie w Grabowie. Udało się jednak bez większych problemów dotrzeć do PK7 i zaliczyć go wspomagając się rozświetleniem. Była już 17:30 i od ostatniego punktu minęły dwie godziny. Już wiedziałam, że dobrze nie będzie. Ale, jak się okazało, było jeszcze gorzej.

Na siódemce odkryła się czwórka i to do niej ruszyłyśmy. W poszukiwaniu przeprawy przez autostradę ruszyłyśmy najpierw na północny wschód, jednak droga okazała się ślepa, więc wróciłyśmy i leśną drogą przeprawiłyśmy się do Koryt. Na szczęście tereny na południe od autostrady były łaskawsze dla moich skołatanych części ciała i do Drzewcy dojechałyśmy asfaltem, a dalej na punkt drogą gruntową. W okolicy czwórki spotkałyśmy kolegę, który przemierzał z nami podziemne korytarze MRU - dla niego też był to czwarty punkt, on jednak zaliczył trójkę zamiast siódemki. Wspólnymi siłami znaleźliśmy PK4. Dojechało też dwóch zawodników, którzy mijali nas w okolicach siódemki. Nie byłyśmy same.

Na mostku w Kosobudkach zatrzymałyśmy się na uzupełnienie niedoborów energetycznych przy pomocy izotonika, kanapki i słodyczy. Podszedł do nas miejscowy Fafik o bardzo smutnych oczach i tak długo patrzył na nas tęsknie, że w końcu mama podzieliła się z nim sezamkiem. Pies jednak bezczelnie pogardził poczęstunkiem i patrzył na nas jakby spodziewał się, że poczęstujemy go pieczenią z dzika czy czymś równie ekskluzywnym. Kaczką w pomarańczach. Zawinęłyśmy się i zostawiłyśmy Fafika w tyle kierując się na Kosobudz.

Odpoczynek na moście w Kosobudkach.

Niestety mimo odpoczynku wcale nie czułam się jak nowo narodzona, a bruki, choć na tym etapie już nie tak częste i nie tak paskudne, wciąż dawały w kość. W Kosobudzu natłok dróg zmylił nas kompletnie i dopiero po przejechaniu sporego kawałka spojrzenie na kompas potwierdziło nasze obawy, że nie trafiłyśmy na właściwą drogę. Zamiast na południowy wschód jechałyśmy na wschód, prosto na Niedźwiedź. Próbowałyśmy wycelować w jakąś przecinkę ale to też nam się nie udało. W Niedźwiedziu postanowiłyśmy więc zawrócić i jednak zdobyć PK11 według pierwotnego planu. W ramach dodatkowych atrakcji po drodze lunął rzęsisty deszcz, który choć krótki, to skutecznie zmoczył nam wszystko, a przedzieranie się przez wysokie trawy dopełniło dzieła. W butach chlupało, a mój rower pokryty grubą warstwą błota brzmiał, jakby chciał umierać. Na dodatek PK11 uparcie się przed nami chował i za nic nie chciał być tam, gdzie go szukałyśmy. Choć mama chciała brnąć dalej w las i jak to określił potem organizator Daniel Śmieja "naginać czasoprzestrzeń", ja z rozpaczą wywołaną przez "syndrom kwidzyńskiej siedemnastki" powiedziałam że nie, że mam dość, i że wracamy. Jak rasowy lamus.

Z podkulonymi ogonami i bez jedenastki wróciłyśmy do Niedźwiedzia i ruszyłyśmy najprostszą drogą do Lubrzy omijając też PK9, który w pierwotnym planie chciałyśmy jeszcze zaliczyć. Droga na szczęście prowadziła już asfaltami, więc szło w miarę łatwo i szybko. W ramach nagrody pocieszenia zobaczyłyśmy piękny zachód słońca nad polaną, a potem jeszcze tęczę. Zawsze jakieś plusy. Kiedy zaczęło się ściemniać okazało się, że chyba miałam przeczucie, że nie powinnyśmy się pakować w dalszą trasę, bo moja czołówka totalnie się wyładowała i przez ostatnie kilometry ciemności zostałam z pożyczoną od mamy malutką lampeczką. W lesie z takim nikłym światłem chyba umarłabym ze strachu.

Do szkoły w Lubrzy dotarłyśmy o 22:10, z dorobkiem 4PK z głównej trasy i 4PK z OSa, oraz 102km na liczniku. Czułam się, jakbym przejechała co najmniej 140. Cóż, wszystko jeszcze przede mną. Teraz może być tylko lepiej, prawda? Prawda?

Mapy:
 


sobota, 7 czerwca 2014

Puszcza Zielonka - eksploracja rozpoczęta

Ostatnio pomyślałam sobie, że jednak miałam nosa, że nadałam temu blogowi taką a nie inną nazwę. Tematy się zmieniają, a blog trwa sobie niespiesznie w wirtualnej przestrzeni a jego nazwa świetnie oddaje to, co się na nim dzieje. Bo ja po prostu piszę o tym, co aktualnie zajmuje mi czas. Co jest moją ulubioną rzeczą w danym momencie. A że mam słomiany zapał, i jestem jako ta chorągiewka na wietrze to rzeczy te co jakiś czas się zmieniają. Ale co z tego? To mój blog i mogę tu pisać o czym tylko zapragnę.

Ten przydługi wstęp miał być wyjaśnieniem, dlaczego nagle na blogu na którym do tej pory pokazywałam, no, powiedzmy, rękodzieło znajdzie się opis wycieczki rowerowej. Czy wyjaśnił? Mam nadzieję. A teraz przechodzę do meritum.

Dłuższą wycieczkę rowerową do puszczy Zielonka planowałam już od dawna, ale nigdy jakoś nie mogłam się wybrać. A to weekend zajęty, a to pogoda nie taka, a to niechciej pospolity ogarniał i zasiadał dumnie na rowerze, na którym miejsca dla mnie już wtedy nie starczało. Dzisiaj nadszedł ten dzień, kiedy stwierdziłam - żadnych wymówek, zbieram się i idę. Zebranie się zajęło mi trochę czasu, szczególnie jeśli wliczymy w to wyjście, przejechanie jednego osiedla i powrót by zdjąć legginsy i założyć krótkie spodenki. Ale w końcu wyjechałam około 11:10.

Skierowałam się w stronę Koziegłów (w końcu sprawdziłam tę przeklętą odmianę), gdzie zboczyłam z głównej drogi by zacząć trasę, którą wymyśliłam sobie korzystając z mapy z kwietniowego rajdu Róża Wiatrów. Miły pan wskazał mi drogę na Wierzenicę, ale ja stwierdziłam że nie pojadę główną drogą, tylko tak jak sobie na mapie wymyśliłam. Droga była zarośnięta, zielska smagało mnie po łydkach, ale było ładnie, więc jechałam dalej. Ignorując fakt, że droga zarasta coraz bardziej jechałam przed siebie, by ostatecznie wpakować się w dziki gąszcz pokrzyw, gałęzi  i moich własnych myśli, które brzmiały wtedy mniej więcej "ty głupia babo, trzeba było jechać asfaltem".

 Asia podejmuje złą decyzję

Asia brnie w swoją złą decyzję

Udało mi się w końcu dotrzeć do asfaltu, który zapewnił mi błogi odpoczynek aż do Tuczna, gdzie planowałam skręcić by objechać sobie jeziora i dotrzeć do Wronczyna w celu odwiedzenia graba Maksymiliana. Przegapienie drogi jadącej wzdłuż jeziora (co zauważyłam obserwując własny cień, który posłużył mi jako kompas wskazujący, że zamiast na wschód jadę na południe) poskutkowało koniecznością wracania do Tuczna, zdecydowałam więc że Maks poczeka na lepszy dzień i pomknęłam do Bednar.

Przepiękne pole maków w Bednarach

Po wielokrotnym sprawdzaniu mojej pozycji na GPSie udało mi się trafić na Trakt Bednarski, na którym to podjęłam decyzję o skróceniu pierwotnego planu trasy. Tutaj też po raz ostatni spojrzałam na dystans na liczniku - 34km. Potem przełączyłam go, by pokazywał godzinę i do końca nie sprawdzałam już ile mam w nogach by mózg się nie zasugerował i nie stwierdził, że jednak za dużo. O dziwo, zadziałało. Trakt Bednarski był bardzo przyjemny, jechało się więc szybko i bezproblemowo (no, pomijając całkiem konkretne kałuże i błoto).

Trakt Bednarski

W związku ze skróconą trasą ominęłam skręt na Trakt Poznański i dojechałam do Zielonki, gdzie przy sklepie zrobiłam sobie przerwę na zjedzenie loda, na którego nabrałam nagle strasznej ochoty. Przy okazji udało mi się też przewrócić miejscowy rower o jakże urokliwym ładunku w koszyku, w postaci trzech butelek taniego wina. Wsi spokojna, wsi wesoła... Jako, że chciałam o sensownej godzinie dotrzeć do domu (pierwotnym planem był powrót o 14:00) szybko zawinęłam się spod sklepu i trafiając bez pudła, bardzo ładnymi drogami dojechałam do Potasza, a stamtąd już asfaltem do Owińsk, gdzie przejechałam sobie obok opuszczonego budynku (to ten szpital chyba?) który niestety nie zrobił na mnie większego wrażenia. Szczerze mówiąc, myślałam, że jest większy.

W Owińskach zdecydowałam, że do domu pojadę już asfaltem, bo poczułam że moje siły się kończą, tak samo zresztą jak woda w bidonie. Tablica z napisem "Poznań 12" trochę mnie zmartwiła, ale co zrobić, trzeba pedałować. Poszło szybciej niż się spodziewałam, i już około 15:10 kupowałam pod Kauflandem truskawki, które należały mi się za dobrze wykonaną robotę. Dopiero pod drzwiami bloku sprawdziłam, ile zrobiłam kilometrów.

Podsumowanie trasy:
Przejechane 66,29km w czasie ~4h (czystej jazdy 3h28min). Średnia prędkość 19,09km/h, jak na mnie powalająca. To te asfalty.


Wnioski:
- jeśli droga wygląda na mało uczęszczaną, nie pchaj się w nią tylko dlatego, że taki miałaś plan
- sprawdzenie długości trasy przed wyjazdem może być całkiem dobrym pomysłem
- być może warto przeprosić się z kremem z filtrem (obecnie mogę pochwalić się klasyczną opalenizną kolarza - odciętą równą linią na nadgarstkach i na ramionach, plus w bonusie czerwone kolana)
- podjazd pod Serbską wcale nie jest taki straszny
- Puszcza Zielonka rządzi

A pięknej soboty dopełniło piękne jedzenie.