środa, 12 grudnia 2012

Teatr i zdrada

Powracam jak zwykle w tempie umiarkowanym, bo przecież nie można od razu szaleć i pisać posta za postem, nieprawdaż? A tak naprawdę to wciąż zastanawiam się co warto a czego nie warto tutaj pisać oraz walczę z własnym lenistwem, które zawsze podpowiada, że po co robić coś innego skoro można włączyć serial, wziąć druty w ręce i zapomnieć o świecie. Ale jednak czasem się zbiorę. Dzisiaj się zbieram na filmowo.

Na "Annę Kareninę" czekałam gdzieś tak od roku. No dobra, może trochę przesadziłam, ale chyba niewiele. Kiedy zobaczyłam, że mój ulubiony reżyser robi kolejną adaptację ze swoją sprawdzoną ekipą która stworzyła jedne z moich ulubionych filmów, to wiedziałam, że "Anna" będzie dla mnie pozycją obowiązkową.

Postanowiłam sobie jednak twardo, że nie obejrzę filmu dopóki nie przeczytam książki, na której jest oparty. Mam ostatnio takie skrzywienie, przez które przeczytałam też "Wichrowe Wzgórza", czyli ogólnie łatam luki w moim pseudohumanistycznym wykształceniu, co trudno uznać za rzecz złą. Nabyłam na allegro używaną kopię i z uporem godnym lepszej sprawy spędzałam z nią długie poranne podróże autobusem. Na początku zaskoczyło mnie jak lekko się czyta, bo wiadomo czego się człowiek spodziewa po takich klasykach literatury. Potem nadeszły dla mnie trudniejsze momenty, ale podejrzewam, że więcej miały wspólnego ze stopniem mojego zmęczenia niż z jakością samej powieści. We wtorkowy poranek odwróciłam ostatnią kartkę, a już parę godzin później rezerwowałam bilet na wieczorny seans.

Na film poszłam z założeniem, że mi się spodoba. Unikałam recenzji, ale z różnych źródeł dotarły do mnie urywki, zdjęcia, pojedyncze opinie, więc mniej więcej wiedziałam w którą stronę Joe Annę pociągnął, co nastrajało mnie tylko lepiej. Łatwo sobie w taki sposób film przehajpować, ale, o dziwo, ten dorósł do oczekiwań. Moich.

Obraz oparty jest na solidnej ramie stworzonej z samego szkieletu powieści. Nie ma w nim za dużo złożonych dialogów, właściwie tylko tyle ile potrzebne jest by posuwać akcję naprzód. Zdawać by się mogło ze to wada, ale jest wręcz przeciwnie - zbudowany na tym szkielecie ruchomy obrazek (zaskakująco trafne określenie w tym właśnie przypadku) zachwyca formą, która przebija się ponad treść. Wszystko jest przerysowane, teatralne wręcz dosłownie, bo deski sceny służą tu za scenografię, tak samo zresztą jak teatralne kulisy i dekoracje. Postacie nie wykonują ani jednego przypadkowego ruchu, choreografia scen jest idealnie dopracowana i zgrana z muzyką (cudowną, oczywiście, na Dario można liczyć) a każdy gest zaakcentowany. To wszystko sprawia, ze film ogląda się bardziej jak spektakl teatru tańca.

W filmie znalazłam wszystko to, co u Wrighta lubię - długie ujęcia, harmonię dźwięków, różnorakie drzwi i okna, piękne kostiumy, i piękną scenę tańca. Ktoś zarzucić może, że reżyser się powtarza, ja tam jestem za tym, że jeśli ma się w ten sposób powtarzać to niech się powtarza dalej. A ja dzięki temu zawsze poznam, że film jest jego.

Na temat doboru aktorów wypowiadać się nie lubię - z adaptacjami jest ten problem, że ludzie nadmiernie przywiązują się to obrazków które tworzyli sobie w głowie czytając albo do konkretnych słów wyciągniętych z powieści i zarzucają reżyserowi niewierność (jakże adekwatnie). A bo Keira za chuda, Anna wcale nie była chuda. Ale jakie to ma tak naprawdę znaczenie? Nie chcę wdawać się tu w zbyt długie dywagacje na ten temat, bo tylko bym się zdenerwowała jak wtedy kiedy czytam komentarze na Filmwebie. Keira mnie w żaden sposób nie raziła, ale jeśli chodzi o postacie to moją ulubioną kreacją był zdecydowanie Matthew Macfadyen jako Obłoński, który dostaje ode mnie złotą gwiazdkę bo dawno nie widziałam tak fajnie zagranej postaci. Matthew na pewno się ucieszy, wszak złota gwiazdka ode mnie to nie w kij dmuchał.

Bardzo możliwe, że to jak bardzo podobał mi się film silnie związane jest z tym, że książkę mam w głowie na zupełnie świeżo i nie potrzebowałam zbyt dużo fabuły by wiedzieć co się dzieje i o co chodzi. Tak czy siak, podoba mi się to, że adaptacje robi się też na takie trochę inne sposoby. Trochę dziwne, trochę nietypowe, trochę narażające się na okrzyki urażonych czytelników, że "tego nie było!" a "tamto było inaczej!". Chociaż ten szkielet który z książki wzięto był akurat przedstawiony bardzo wiernie. W całej reszcie poszaleli. Co mnie wydaje się całkowicie logiczną decyzją, która sprawia że całość utrzymuje równowagę i nie potyka się o za krótkie nogi. Takie potraktowanie literatury może być odzwierciedleniem wiary w to, że widzowie książkę znają, a do kina przyszli zobaczyć nie streszczenie upakowane w 3 godziny, a wizję i interpretację reżysera. I mnie takie podejście pasuje jak najbardziej.

Ja takie adaptacje lubię. Niech takich będzie więcej.
Przypomniały mi się "Wichrowe Wzgórza" Andrei Arnold. Je też lubię, choć jest duża grupa antyfanów którzy wyznają jak religię wersję z Juliette Binoche. A mnie się podoba ta nowsza. Bo ma w sobie coś. Coś swojego. Tak jak i "Anna Karenina" Wrighta.
Ode mnie 9 na 10.

edit. 13.12.2012: Pan recenzent z NYT trochę ładniej wyraził to, co ja próbowałam opisać wyżej. Tutaj tekst recenzji.

1 komentarz:

  1. Skoro tak pozytywnie opisujesz to może obejrzę w końcu :)

    Oraz, "długie ujęcia, harmonię dźwięków, różnorakie drzwi i okna, piękne kostiumy, i piękną scenę tańca." brzmi bardzo Kubrickowo.

    OdpowiedzUsuń