sobota, 11 lutego 2012

Oscarowo czas zacząć

W mojej feryjnej misji ożywiania bloga wymyśliłam sobie (jakże oryginalnie), że mogłabym pisać o czymś więcej niż tylko o tym, co wychodzi spod mych rąk, drutów i haczyków. A jako że jak co roku ferie zimowe są też czasem przedoscarowym, a moja miłość do kina ostatnio rośnie w siłę wpadłam na genialny pomysł zapisywania tu postępów w moich przedoscarowych seansach a także wrażeń z tychże. Do Oscarów zostały dwa tygodnie, mam ambitny plan obejrzeć to, co się da w kinie a resztę… ekhm ekhm. Też obejrzeć. I opisać, jeśli dam radę.
A tak naprawdę to szukam czegokolwiek co odciągnie mnie od myślenia o magisterce. A ten sposób jest przynajmniej marginalnie produktywny i może nawet ktoś to przeczyta, a na pewno będzie to ciekawsze niż owa magisterka. No ale do rzeczy.

Oscarowo zacznie się już dziś, bo jestem świeżo po obejrzeniu "Moneyball" - filmu, co do którego byłam niemalże pewna, że nie spodoba mi się za bardzo. Cóż, sport, i to baseball, którego nigdy chyba nie uda mi się zrozumieć, to nie jest temat który mnie jakoś szalenie interesuje, ale - nominacja jest, i to niejedna. Wykorzystując więc resztki sportowego nastroju z biegu Justynki odpaliłam film gotowa na to, że nie dam rady go skończyć za pierwszym podejściem, bo trwa - nota bene - 2 godziny i 18 minut.
Swoją drogą co to jest za nowa tendencja w kinie, żeby filmy były coraz dłuższe i dłuższe. Kiedyś półtorej godziny było standardem, całkiem zresztą rozsądnym. No ale wróćmy do meritum.
Otóż, "Moneyball" poważnie mnie zaskoczył wciągając mnie i wywołując emocje przy oglądaniu sportu, którego wciąż za diabła nie rozumiem. Kiedy już przyzwyczaiłam się do rzucanego na prawo i lewo żargonu i nic mi nie mówiących nazwisk naprawdę zainteresowała mnie historia, przedstawiona bardzo autentycznie, co jest chyba komplementem dla aktorów (a przynajmniej ma nim być).
Być może na stronę zła (sportu czyli) przeciągnęło mnie urocze wykonanie piosenki "Show", bo jako zatwardziała fanka musicali uważam, że każdemu filmowi piosenka dobrze robi. A tak serio, to widać w tym palce Sorkina, który chyba ostatnio lubi pisać scenariusze, które niby są o jednym a tak naprawdę są o życiu. I tak jak "The Social Network" niby było o facebooku, tak "Moneyball" - fakt - jest o sporcie. Ale nie tylko. Nie będę się zagłębiać w interpretacje i analizy, bo strasznie tego nie lubię, ale to, że osią filmu nie jest historia drużyny, a jednego człowieka, zmienia jego wydźwięk i film zdaje mój najważniejszy test - czyli emocje są. I to chyba by było na tyle. Sceny z meczy traktuję jako przerywniki, a nauczyłam się tyle, że jak ktoś wybije piłkę w publiczność, to znaczy, że jest dobrze. Dla wybijającego.
Jeszcze jedno, co zdecydowanie podobało mi się w tym filmie to operowanie dźwiękiem i ciszą przy budowaniu napięcia i wywoływaniu emocji. I ten autentyzm.
W ocenie punktowanej (której nie lubię, ale się przydaje) dałam 8/10. A Brad Pitt nawet zniszczony życiem i w wyciągniętym dresie wciąż pozostaje Bradem Pittem. Cóż.
Moneyball. 2011. reżyseria Bennett Miller, scenariusz Aaron Sorkin, Steven Zaillian. Grają m.in. Brad Pitt, Jonah Hill.
Nominowany w kategoriach: Najlepszy film, Najlepszy aktor pierwszoplanowy (Brad Pitt), Najlepszy aktor drugoplanowy (Jonah Hill), Najlepszy scenariusz adaptowany (Aaron Sorkin, Steven Zaillian), Nalepszy dźwięk, Najlepszy montaż.

To wszystko wcale nie pomoże mi przy typowaniu oscarowego laureata, bo pozostałe dwa filmy, które już widziałam oceniłam dokładnie tak samo. ("Służące" i "O północy w Paryżu") Cóż, może wśród pozostałych sześciu kryje się mój czarny koń, mam jednak przeczuje że nie będzie to koń wojny.

1 komentarz:

  1. Służące odebrałam bardzo pozytywnie! Choć trailer był strasznie mylący (spodziewałam się czegoś innego). Tym bardziej, że nie byłam w temacie... Film był świetny.

    Moneyball... no cóż, tu przychodzi mi na myśl dużo więcej ale pozostanę tylko przy stwierdzeniu, że dobrze zrealizowali ten film...

    OdpowiedzUsuń