poniedziałek, 23 czerwca 2014

Grassor 2014, czyli śmierć zadana kostką brukową

Niby wiedziałam, że wśród tych wszystkich rajdów, na które rodzice jeżdżą od dawna, a na które ostatnio zaczęłam się z nimi zabierać, Grassor znany jest jako ten bardziej hardkorowy, z ultraodległością i punktami pochowanymi w krzakach. Mimo to zdecydowałam się pojechać, i choć o wyniku wolałabym nie rozmawiać, to w ostatecznym rozrachunku nie żałuję tej decyzji. Ale zacznijmy od początku...

W dniach poprzedzających start martwiłam się właściwie tylko jednym - że będzie padać, a mi zamoknie mapa w czasie pieczołowitego przerysowywania na nią punktów kontrolnych. Już na trasie okazało się, że deszcz, który rzeczywiście ostatecznie trochę popadał, nie był bynajmniej moim największym zmartwieniem. Przede mną jeszcze dużo długich terenowych treningów zanim poczuję się całkowicie gotowa do startów w tego typu rajdach z jakimikolwiek nadziejami na przyzwoity wynik, więc póki co usypiam ambicję i jadę ile się da. A da się raz mniej a raz więcej, jak to w życiu.

Grassor 2014 był też wyjątkową gratką ze względu na odcinek specjalny prowadzący podziemnymi korytarzami Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, i choć można tam jechać oficjalnie i legalnie na wycieczkę rowerową z przewodnikiem, to chciałam sama spróbować jak to jest sunąć rowerem z czołówką na głowie ciemnymi i wilgotnymi korytarzami w których nie brakowało niespodzianek, takich jak dość spore dziury czy dość spory fragment zalany wodą. Ale wybiegam w przyszłość.

Wybrałam się oczywiście na trasę "dla lamusów" (jak się później okazało - bardzo adekwatnie) czyli 150km w limicie 15 godzin. Limit niby długi, ale start o 12 w południe, a że ani mi ani mamie, z którą jak zwykle jechałam, jeżdżenie nocą po lesie za bardzo się nie uśmiecha ustaliłyśmy, że jeździmy do 22:00. Na starcie decyzję o tym od czego zaczynamy zostawiłam mamie, a ona zdecydowała się jechać właśnie na MRU. Nie byłyśmy jedyne, więc do Boryszyna jechałyśmy w większej grupie co sprawiło, że czułam się niemalże jak w peletonie jakiegoś wielkiego Touru. Tylko prędkość nie ta. W końcu po kilku krótkich zawahaniach dotarłyśmy na start OSa, zaliczyłyśmy PK6, przerysowałam mapę, uzbroiłam się w czołówkę i zeszłyśmy do podziemi. A nie było to proste, bo rowery średnio mieściły się w wąskich przesmykach wysadzonego bunkra. W końcu jednak, po zejściu pięć pięter w dół dotarłyśmy do właściwych korytarzy. Na początku większą grupą znaleźliśmy pierwszy punkt, grupa jednak szybko się rozciągnęła i zostałyśmy z mamą we dwie. Mama od początku nie czuła się w podziemiach zbyt komfortowo i chciała wychodzić, ja jednak stwierdziłam, że skoro już staszczyłyśmy i przecisnęłyśmy te rowery to nie może to pójść na marne, do jasnej cholery. Odpuściłam tylko najdalszy punkt, ale resztę zaliczyłyśmy, po drodze mocząc nogi , błocąc się od góry do dołu i ocierając o różne ściany i sufity.

 Jak wygląda rowerowy eksplorator MRU? Czołówka na full, kask zawadiacko przekrzywiony, niby uśmiech, a w oczach czai się przerażenie z lekką nutką szaleństwa. A może szaleństwo z lekką nutką przerażenia?

Przegapiłyśmy niestety drugie, "oficjalne" wyjście więc wróciłyśmy tym, które było nam już znane i postanowiłyśmy, że w takim razie kończymy tu naszą przygodę z OSem, i zaliczywszy 4PK pod ziemią odpuszczany jego część naziemną i jedziemy szukać tych bardziej standardowych punktów. Na tym etapie były już 2 godziny po starcie, a my miałyśmy przejechane dopiero około 13,5km, co nie wróżyło zbyt dobrze.

Na pierwszy ogień idzie PK1. Na mapie dojazd do niego wygląda podejrzanie łatwo, pomyślałam więc "świetnie, odpocznę sobie po podziemnych emocjach." Jakże bardzo się myliłam. Droga z Boryszyna do Sieniawy przywitała nas starym brukiem tak dającym w kość, ze natychmiast zatęskniłam za zimnem i wilgocią MRU. Odkryłam niniejszym mój rowerowy kryptonit, a jest nim właśnie kostka brukowa. Wyssała ze mnie wszystkie siły i wlekłam się po niej ślimaczym tempem tracąc wszelkie nadzieje. Jedno dobre, ze punkt odnalazłyśmy bez problemu. Na jedynce odkryła nam się siódemka i to tam właśnie skierowałyśmy nasze koła, głównie dlatego, że chciałam uniknąć powrotu tym piekielnym brukiem do Łagowa. Po drodze do siódemki przekonałam się, że moja zwyczajowa strategia orientowania się gdzie jestem po układzie ścieżek nie sprawdzi się zupełnie - ścieżek, które mijałyśmy po prostu na mapie nie było. Polegając na obliczeniach i liczniku, ale wciąż z lekką niepewnością dotarłyśmy do Walewic drogami przy których kiedyś były wioski, ale chyba nawet miejscowi już ich nie pamiętają. Znają za to drogi do miejscowości, które wciąż istnieją, i nawet niepytani je wskazują - starszy pan w Walewicach skierował nas na Torzym, na szczęście jednak same wiedziałyśmy gdzie jesteśmy bo pomylił prawo z lewem i jadąc za jego wskazówkami wylądowałybyśmy pewnie w Grabowie. Udało się jednak bez większych problemów dotrzeć do PK7 i zaliczyć go wspomagając się rozświetleniem. Była już 17:30 i od ostatniego punktu minęły dwie godziny. Już wiedziałam, że dobrze nie będzie. Ale, jak się okazało, było jeszcze gorzej.

Na siódemce odkryła się czwórka i to do niej ruszyłyśmy. W poszukiwaniu przeprawy przez autostradę ruszyłyśmy najpierw na północny wschód, jednak droga okazała się ślepa, więc wróciłyśmy i leśną drogą przeprawiłyśmy się do Koryt. Na szczęście tereny na południe od autostrady były łaskawsze dla moich skołatanych części ciała i do Drzewcy dojechałyśmy asfaltem, a dalej na punkt drogą gruntową. W okolicy czwórki spotkałyśmy kolegę, który przemierzał z nami podziemne korytarze MRU - dla niego też był to czwarty punkt, on jednak zaliczył trójkę zamiast siódemki. Wspólnymi siłami znaleźliśmy PK4. Dojechało też dwóch zawodników, którzy mijali nas w okolicach siódemki. Nie byłyśmy same.

Na mostku w Kosobudkach zatrzymałyśmy się na uzupełnienie niedoborów energetycznych przy pomocy izotonika, kanapki i słodyczy. Podszedł do nas miejscowy Fafik o bardzo smutnych oczach i tak długo patrzył na nas tęsknie, że w końcu mama podzieliła się z nim sezamkiem. Pies jednak bezczelnie pogardził poczęstunkiem i patrzył na nas jakby spodziewał się, że poczęstujemy go pieczenią z dzika czy czymś równie ekskluzywnym. Kaczką w pomarańczach. Zawinęłyśmy się i zostawiłyśmy Fafika w tyle kierując się na Kosobudz.

Odpoczynek na moście w Kosobudkach.

Niestety mimo odpoczynku wcale nie czułam się jak nowo narodzona, a bruki, choć na tym etapie już nie tak częste i nie tak paskudne, wciąż dawały w kość. W Kosobudzu natłok dróg zmylił nas kompletnie i dopiero po przejechaniu sporego kawałka spojrzenie na kompas potwierdziło nasze obawy, że nie trafiłyśmy na właściwą drogę. Zamiast na południowy wschód jechałyśmy na wschód, prosto na Niedźwiedź. Próbowałyśmy wycelować w jakąś przecinkę ale to też nam się nie udało. W Niedźwiedziu postanowiłyśmy więc zawrócić i jednak zdobyć PK11 według pierwotnego planu. W ramach dodatkowych atrakcji po drodze lunął rzęsisty deszcz, który choć krótki, to skutecznie zmoczył nam wszystko, a przedzieranie się przez wysokie trawy dopełniło dzieła. W butach chlupało, a mój rower pokryty grubą warstwą błota brzmiał, jakby chciał umierać. Na dodatek PK11 uparcie się przed nami chował i za nic nie chciał być tam, gdzie go szukałyśmy. Choć mama chciała brnąć dalej w las i jak to określił potem organizator Daniel Śmieja "naginać czasoprzestrzeń", ja z rozpaczą wywołaną przez "syndrom kwidzyńskiej siedemnastki" powiedziałam że nie, że mam dość, i że wracamy. Jak rasowy lamus.

Z podkulonymi ogonami i bez jedenastki wróciłyśmy do Niedźwiedzia i ruszyłyśmy najprostszą drogą do Lubrzy omijając też PK9, który w pierwotnym planie chciałyśmy jeszcze zaliczyć. Droga na szczęście prowadziła już asfaltami, więc szło w miarę łatwo i szybko. W ramach nagrody pocieszenia zobaczyłyśmy piękny zachód słońca nad polaną, a potem jeszcze tęczę. Zawsze jakieś plusy. Kiedy zaczęło się ściemniać okazało się, że chyba miałam przeczucie, że nie powinnyśmy się pakować w dalszą trasę, bo moja czołówka totalnie się wyładowała i przez ostatnie kilometry ciemności zostałam z pożyczoną od mamy malutką lampeczką. W lesie z takim nikłym światłem chyba umarłabym ze strachu.

Do szkoły w Lubrzy dotarłyśmy o 22:10, z dorobkiem 4PK z głównej trasy i 4PK z OSa, oraz 102km na liczniku. Czułam się, jakbym przejechała co najmniej 140. Cóż, wszystko jeszcze przede mną. Teraz może być tylko lepiej, prawda? Prawda?

Mapy:
 


4 komentarze:

  1. Focie nie działają :(

    Ale i bez nich etap przez bunkry brzmi jak najbardziej hardkorowa rzecz ever. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego można robić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to nie działają? :( U mnie wszystko widać. Ale jakbyś chciał sobie pooglądać jak to wyglądało to możesz popatrzeć tu: http://grassor.pl/zdjecia/zdjecia.htm nie moje zdjęcia, no ale bunkry te same ;)

      Usuń
  2. Bardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń