Nareszcie mam (względnie) wolne (3 prace wiszą nad głową na po feriach, ale co tam). Moim głównym planem na pierwsze dwa tygodnie ferii jest by siedzieć w domu, robić na drutach ile wlezie, oglądać filmy (oscarowe) i seriale oraz piec wszystko to, co nagromadziłam w zakładkach kiedy byłam w Poznaniu. Już zaczęłam i całkiem nieźle mi na razie idzie. Już pierwszego dnia na tapetę poszły muffiny - i to jakie! Zasługują na background story. W ostatni wtorek (który na mojej uczelni był czwartkiem) Pani Od Terminologii zdradziła nam sekret - że najlepsze muffiny są w Costa Coffee. Podgrupa ludzi niezajętych na okienku ruszyła więc by nabyć owe muffiny a kiedy zjadłam mojego malinowego już w domu stwierdziłam - POT miała rację. Muffin był nieziemsko dobry. Kiedy po powrocie do domu natknęłam się w pliku przepisów na te z malinami białą czekoladą z Moich Wypieków musiałam spróbować. I przyznać muszę - takie same nie są. Ale są naprawdę całkiem blisko niebiańskich Costańskich muffinów, szczególnie jeszcze ciepłe świeżo wyciągnięte z piekarnika. Połączenie maliny-biała czekolada wygrywa. Są to chyba najlepsze muffiny jakie kiedykolwiek zrobiłam (a trochę ich było) i szczerze polecam.
Moje posypałam na wierzchu cukrem trzcinowym, żeby miały fajną chrupiącą skorupkę.
Oprócz tego chciałam się pochwalić skończonym już jakiś czas temu kominem. Ma cudny kolor, jest miękki, ciepły i świetnie się nosi.
A jutro pokażę czapkę, którą skończyłam dzisiaj. I, mam nadzieję, zacznę robić kolejny komin, ponieważ włóczka powinna już do mnie lecieć pocztą. Planuję też zaeksperymentować z jednymi ciasteczkami i jednym sernikiem więc tym pewnie też się podzielę. Ogólnie powstaję z martwych, Alleluja do przodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz