poniedziałek, 29 czerwca 2015

Bike Orient 2015 - droga przez chęchy

Miałam nie pisać już relacji z rajdów święcie przekonana, że i tak nikt ich nie czyta. Okazało się jednak, że ktoś tam czyta dlatego oto nadchodzi następna - relacja z sobotniego rajdu Bike Orient który odbył się w Lasach Przysuskich.

Na imprezę z tego cyklu w zeszłym roku się nie załapałam, a znałam ją tylko z opowieści rodziców. Mama mówiła, że dystans w miarę krótki, można nawet próbować robić całą trasę. Jak się potem okazało - teren zweryfikował nasze plany... Zresztą ja od początku nie byłam aż tak ambitna i chciałam przede wszystkim zaliczyć tyle punktów, żeby zakwalifikować się na trasę GIGA - czyli dwanaście.

Do Przysuchy zajechaliśmy w piątek wieczorem, a zatrzymaliśmy się w sąsiadującym z centrum zawodów ośrodku "Krokodyl". Mimo trwającej tam cały wieczór imprezy w rytmie disco-polo udało nam się całkiem nieźle wyspać i wypoczęci stawiliśmy się o 9:30 na starcie zawodów. Pogoda była trochę niepewna, na siodełku pojawiło się nawet kilka zbłąkanych mokrych kropel, ale wciąż miałam nadzieję że deszczu uda się uniknąć. Do rodziców podszedł ich znajomy, Krzysztof Wiktorowski i w ramach podnoszenia nam morale powiedział, że przy rozstawianiu punktów jego średnia prędkość wyniosła 12km/h a niektórych punktów bez GPSa by raczej nie znalazł. Do tego organizatorzy ogłaszający wszem i wobec, że to najtrudniejsza trasa w historii Bike'a - zaczęłam się naprawdę bać.

   Przedstartowe poprawianie nastroju przez organizatorów.


 Na starcie - to tylko pozorny spokój. (zdjęcia z Facebooka Bike Orient - pierwsze i drugie)

Ale potem rozdano mapy i nie było już czasu na stresy - trzeba było planować trasę. Na szczęście jej początek szybko ułożył się na mapie i po wstępnych ustaleniach ruszyłyśmy w drogę.



Jako pierwszy punkt postanowiłyśmy zaliczyć PK2 - zresztą jak większość uczestników. W związku z tym jechaliśmy właściwie w kolejce, wąską zarośniętą dróżką która była jednak tylko zapowiedzią tego, co czekało nas dalej. Dojazd i wspinaczka na punkt, który był umiejscowiony na górce, sprawiły że szybko się rozgrzałyśmy i musiałyśmy ściągać długi rękaw. Na szczęście w dalszej drodze tłum trochę się rozproszył - chyba sporo uczestników wybrało jako kolejny PK4, mnie jednak przerażała plątanina ścieżek wiodąca do niego od wschodu. Skierowałyśmy się więc na południe - do PK17. Droga, choć piaszczysta, bez problemu wywiodła nas na teren byłej kopalni gdzie w wylocie starej sztolni zawieszony był punkt. Wjeżdżający za nami rowerzyści skomentowali, że niezły tu bałagan zrobiły te dinozaury, bo faktycznie, tuż obok kopalni na mapie zaznaczone było miejsce gdzie podobno znaleziono ślady dinozaurów.

Nie było jednak czasu na zwiedzanie - szybko pomknęłyśmy na następny w kolejce PK13. Mamę kusił skracający drogę czerwony szlak, ja jednak miałam co do niego złe przeczucia (z tego co słyszałam - słuszne) wybrałyśmy więc wariant objazdowy, jak się okazało też z trudnością w postaci podjazdu, na szczęście asfaltowego. Punkt zaliczony bez problemu, tak samo zresztą jak następny z kolei PK4, przy którym pomógł nam fakt, że kręciło się tam sporo rowerzystów więc po skręceniu we właściwą ścieżynkę udało nam się w chaszczach znaleźć źródełko i lampion.

 PK4 - źródło



Na kolejny punkt - PK16 również wiodła wygodna i szybka droga gruntowa, jedynie końcówka była trochę trudniejsza, jednak starannie odmierzyłyśmy się i trafiłyśmy idealnie na punkt przejeżdżając znowu przez wysokie chaszcze. Fakt, że ścieżka była już wyjeżdżona przez czołówkę, ale i tak zaczęłyśmy poważnie zastanawiać się czym tak straszył nas Krzysztof, bo póki co szło nam jak po maśle. Pięć punktów na koncie, każdy zaliczony w czasie około 20 minut, wszystko szło według naszego "best case scenario". A potem ruszyłyśmy na PK19. I przekonałyśmy się, dlaczego organizatorzy mówili, że trasa jest trudna.
Najpierw miałyśmy problem, by przebić się do głównej drogi - mimo chęci i odmierzenia odległości nie udało nam się trafić na czerwony szlak, przebijałyśmy się więc dość zapuszczoną ścieżynką. Na szczęście kierunek się zgadzał, więc dobiłyśmy do głównej drogi którą ruszyłyśmy na południe.

Druga część atrakcji zaczęła się już przy samej dziewiętnastce. Przecinka którą wybrałyśmy by się do niej dostać była właściwie nieprzejezdna - przez większość czasu prowadziłyśmy rowery przez wysokie trawy i głębokie koleiny. Na szczęście pozwoliła nam precyzyjnie odmierzyć odległosć i trafiłyśmy idealnie w ścieżkę wiodącą na groblę, gdzie spotkałyśmy wracającego już z punktu rowerzystę. Na Bike'u trudno było nie spotkać na punkcie nikogo. W krótkiej rozmowie (chyba potrzebował się wygadać) powiedział nam, że droga od zachodu była równie beznadziejna co nasza przecinka. A po odbiciu punktu i próbie przebicia się na wschód przekonałyśmy się, że ta droga była chyba najgorszą z nich wszystkich. Przedzierając się przez podmokłe i zarośnięte lasy nie miałyśmy zbyt wielkiego wyboru - w końcu zamiast na wschód ruszyłyśmy na północ, ale na szczęście udało nam się dotrzeć do głównej drogi.



Po tych atrakcjach droga na PK8 była czystym relaksem - prawie do samego końca ubite, szerokie drogi, bezbłędnie trafiłyśmy na punkt, gdzie poza lampionem wypatrzyłyśmy w trawie dwa samotne wafelki. Góralki i sezamki - tata tu był! Zestaw słodyczy dość charakterystyczny, i choć pewności nie miałyśmy wzięłyśmy je ze sobą, także po to, by nie zostawiać w lesie śmieci. Niestety droga wyjazdowa z ósemki nie była tak fajna jak dojazd. Dobra ścieżka kończyła się przy ambonie a dalej czekał nas dalszy ciąg chaszczy, gałęzi, kolein i bagienek. Jadąca z naprzeciwka ekipa zapewniła nas jednak, że przejechać się da, brnęłyśmy więc dalej wbrew przeciwnościom. Po dotarciu do głównej drogi przyszedł czas na pierwszy postój i weryfikację dalszych planów. Tempo zdecydowanie nam spadło, straciłyśmy sporo czasu więc nie było sensu zasadzać się na komplet. Postanowiłyśmy odpuścić całą południową część mapy, zahaczając jednak o interesujący fragment mapy sprzed 80 lat, przedstawiający nieistniejącą już wieś - liczyłam na jakieś fajne ruinki i pozostałości po domach.

Skupienie na najwyższym poziomie.


Po raczej bezproblemowym PK5 (choć droga była zarośnięta jechało się zaskakująco dobrze) ruszyłyśmy właśnie do nieistniejącej Woli Nosowej. Na szczęście udało nam się ustalić że wbrew pierwszemu wrażeniu fragment starej mapy nie jest wcale rozświetleniem - był w tej samej skali co mapa główna. Odmierzyłyśmy się na drogę z nadzieją, że chociaż ona została, i nasza nadzieja okazała się słuszną. Niestety, moja nadzieja na fajne ruinki pozostała niespełniona po po wiosce nie zostało ani śladu, las wyglądał jak wszędzie indziej, drogi były tak samo zarośnięte a jedynym śladem po wsi był krzyż i pamiątkowa tablica. No i lampion też się znalazł.


Krzyż w miejscu gdzie kiedyś była wieś.

Zamiast wracać do pewnej drogi postanowiłyśmy jakoś przebić się na północ - lekko nie było ale udało nam się dotrzeć we właściwe miejsce, a potem prostą drogą do PK1, gdzie zlokalizowany był bufet. Niestety przyjechałyśmy za późno - po domowych ciastach zostały już tylko puste blachy a po arbuzach skórki. Udało nam się tylko załapać na ostatnie banany i wafelki.


Po szybkim spojrzeniu na wylot zielonego szlaku (rowerowy to on jest tylko na tej mapie) wybrałyśmy wariant alternatywny, dość szybki. PK12 którego na mapie trochę się bałyśmy poszedł nam szybko. Gorzej z wyjazdem z niego. Próbowałyśmy przebić się na wschód, tam jednak ścieżkę zagrodziły chaszcze i gałęzie tak gęste że nawet prowadzić się roweru nie dało. Wróciłyśmy do "szlaku" który dużo lepszy nie był - ale jakoś udało nam się przedostać do Huciska Borkowice, gdzie spotkałyśmy nadjeżdżającego z przeciwka tatę. Poradził nam, by brać siódemkę od południa i wracać powoli na metę - było już około 16:00 a do Przysuchy miałyśmy jednak spory kawałek.

Na PK7 dotarłyśmy więc bez trudności nawigacyjnych, a jedynie z tymi technicznymi - wszechobecne chaszcze, błoto, kałuże na całą szerokość ścieżki... Tu też zahaczyłam ręką o kolczastą gałąź tak, że aż szarpnęło mnie do tyłu - na szczęście jednak rany nie były poważne. Przybijając ten punkt oficjalnie załapałyśmy się na trasę GIGA - plan wykonany!


W takie zarośla wpuścili nas organizatorzy.


Choć zaświtał mi pomysł, by na następny w planie PK20 przedrzeć się na północny-wschód, mama przekonała mnie by tego nie robić, i słusznie. Podobno na wysokości strumyka było tam nieprzejezdne rozlewisko. Wróciłyśmy więc do asfaltu i to nim pomknęłyśmy jak wiatr do Bryzgowa, gdzie odbiłyśmy na północ i dalej do samego punktu chyba najgorszą drogą całego rajdu. Tu już ciężko było nawet prowadzić rower, gałęzie zasłaniały wszystko i smagały po twarzy i na dodatek było pod górkę. Kiedy w końcu dotarłyśmy do punktu kierując się głosami innych uczestników znalazłyśmy właściwy dół a ja głośno wyraziłam swoją opinię na temat prowadzącej do niego ścieżki. Odbijający z nami punkt współrajdowcy powiedzieli nam, że droga od zachodu jest całkiem niezła, postanowiłyśmy więc posłuchać ich rady i po krótkiej przeprawie przez chaszcze (co to dla nas, jesteśmy już specjalistkami) rzeczywiście znalazłyśmy ścieżynkę która była o niebo przyjemniejsza niż to paskudztwo którym jechałyśmy do punktu. Na dodatek szybsza - na następnym z kolei PK9 (trójkę postanowiłyśmy odpuścić) byłyśmy przed zawodnikami, którzy mniej więcej w tym samym czasie wyjeżdżali z dwudziestki.


Z dziewiątki wybrałyśmy wariant pewny - asfaltowy. Wiedząc już jak wyglądają tutejsze szlaki wolałyśmy nie ryzykować skrótu. Wiedząc że na ogonie zapewne siedzą nam rywalki sunęłyśmy asfaltem prosto na metę. Po drodze minął nas w samochodzie chyba jakiś zawodnik który sam skończył rajd, bo na nasz widok radośnie zatrąbił i pomachał, a mi zrobiło się miło i poczułam się zdopingowana do jeszcze szybszego pedałowania. Jak mama mi słusznie uświadomiła to nic, że na pewno zdążymy - trzeba walczyć o czas! Na metę wjechałyśmy 20 minut przed limitem czasu, tata zameldował się około 5 minut przed nami. Choć byłam przekonana że nasz wynik - 14 PK na 20 możliwych - jest dość przeciętny, okazało się że wcale tak nie było. Komplet zrobiło tylko dwóch zawodników, a my mogłyśmy liczyć na przyzwoitą pozycję wśród kobiet.

Okazało się też że miałyśmy rację, i znalezione na trasie słodycze rzeczywiście należały do taty. Podobno zaliczył klasyczne OTB i pogubił zawartość kieszonek plecaka. Z radością przywitał na mecie zagubionego Góralka, bo całą trasę przejechał na jednym tylko batoniku, a na bufet przyjechał jeszcze później niż my, kiedy nie było tam już prawie nic.

Po posileniu się piwem, zupą i kiełbaską (dorwaliśmy dwie ostatnie!) stawiliśmy się na ogłoszenie wyników, gdzie okazało się, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, że załapałyśmy się na pudło! Niestety, w wyniku pomyłki w zliczaniu wyników wyczytana zostałam na niezasłużonym drugim miejscu, a mama tuż za mną na trzecim. Wyprzedziła nas Ania Skompska, ale wiedziałyśmy przecież że na pierwszym stopniu podium powinna była stanąć Danka Blank, z którą wcześniej rozmawiałyśmy. Po konsultacji z organizatorami okazało się że sklasyfikowano ją w kategorii męskiej - może dlatego że nas zostawiła swoim wynikiem daleko w tyle. Ostatecznie oficjalnego sprostowania nie ogłoszono, wymieniłyśmy się tylko nagrodami i medalami. Szkoda, ze tak wyszło - wiadomo że to niby nic ale zwycięzca na pewno chciałby stanąć na podium i zrobić sobie na nim fotkę.

Dla mnie radość była niezmierna, także z trzeciego miejsca. Szczególnie, że wcale nie jechało nas, kobiet, tak mało. Zapisuję rajd do udanych! I jak się okazało mama słusznie mnie popędzała - z Anią przegrałyśmy o niecałe dwie minuty, taką samą przewagę miałyśmy też nad następną zawodniczką. Toż to jak dziesiąte sekund w krótszych dystansach!

Mapa całości:


Statystyki:
dystans: 80,85 km
czas ogólny: 7:38:21
czas czystej jazdy: 5:58:32
średnia prędkość: 13,52 km/h

5 komentarzy:

  1. Ja akurat czytam tylko relacje z rajdów :) Keep them coming :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę świetnie piszesz! Można ponownie przeżyć rajd, bez przedzierania się przez chaszcze :-) Dziękuję za wspomnienie mnie w relacji i raz jeszcze przepraszam za "wykopanie" Mamy z pudła :-(

    Danka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że komuś chce się czytać i że jeszcze się podoba :D A z tym pudłem nie ma za co przepraszać, przepraszać powinni tylko organizatorzy, a z mamą i tak jedziemy jako drużyna więc tak naprawdę razem jesteśmy na tym trzecim miejscu :)

      Usuń
  3. Świetna sprawa taki rajd!
    No gratuluję wyniku:)

    Też lubimy rowery i wycieczki, choć w naszym przypadku bardizej rekreacyjnie, z przyczepką z dwójką dzieciaków za nami:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajny tekst! Będę tu wchodzić częściej!

    OdpowiedzUsuń