czwartek, 28 maja 2015

Pierwszy rajd solo, czyli Leśne (trochę mi już znane) Dukty 2015

Leśne Dukty były dla mnie takim trochę rajdem obowiązkowym. W końcu skoro to moi rodzice organizują rajd, to jak mogłabym się na nim nie pojawić? W zeszłym roku nie odważyłam się pojechać na główną trasę, zamiast tego zaliczając tę krótszą, na 50 km. Ale po zakończonym rajdzie tata oznajmił mi, że nie ma przebacz, i że w następnym roku muszę pojechać na główną, pucharową trasę. Cóż było robić - zapisałam się na TR140 licząc, że jakoś uda mi się samej dotoczyć do mety. Samej - pierwszy raz, bo zawsze jeździłam z mamą, która tym razem jako organizator oczywiście w rajdzie nie jechała.

W związku z tą nową dla mnie sytuacją przed startem stresowałam się bardziej niż zwykle. Do tego wiedziałam, że (znany mi dość dobrze) budowniczy trasy nie postawi nam raczej punktów łatwych. Spodziewałam się chaszczy, pokrzyw, zarośniętych ścieżek i ogólnych trudności. I, jak się okazało, wszystko się sprawdziło. Ale nie było aż tak strasznie, jak myślałam.

Pierwszym zdecydowanym plusem rajdu na "swoim terenie" był fakt, że wyspałam się w swoim łóżku, w ciepłym domu, czego tylko pozazdrościć mogli mi nocujący w namiotach inni zawodnicy. Na starcie więc stawiłam się wypoczęta, wciąż jednak pełna strachu, czy sobie poradzę. Wstyd byłoby wyłożyć się właśnie na własnym terenie.

Przed 9:00 wszyscy ustawiliśmy się na starcie. Rajd zaczynał się krótkim prologiem - na mapie typowo orienteeringowej trzeba było znaleźć punkty o łącznej wadze 15pkt. Punktów kontrolnych na mapie było sporo, za 1, 2 lub 3 pkt. Może warto było obmyślić strategię, ja jednak postanowiłam ruszyć w którąś stronę i po prostu zbierać wszystkie punkty jak leci, aż nie dobiję do magicznej piętnastki. Choć słupki z perforatorami były pochowane w chaszczach, udawało mi się je znajdować bez większych problemów co zdecydowanie ułatwiali kręcący się na tym małym w końcu obszarze rowerzyści.

Po prawie 40 minutach zajechałam z powrotem do bazy rajdu, gdzie oddałam kartę z prologu i odebrałam mapę na trasę główną. Widziałam, że raczej nie jestem w czołówce bo przed budynkiem Nadleśnictwa było już sporo osób z mapami, obmyślających warianty. Ale przecież ja nie celuję w czołówkę. Plan minimum obejmował zaliczenie choć jednego punktu i dotarcie do mety na czas. Plan optimum to jak zwykle zaliczenie przynajmniej połowy punktów. A że punktów na trasie było 27 i tak wiedziałam że trochę trzeba się będzie najeździć i naszukać. Na szczęście mapa okazała się być dość łaskawa dla uczestników takich jak ja - baza rajdu znajdowała się mniej więcej na jej środku, więc nawet z najbardziej oddalonych punktów można było w niedługim czasie jakoś do niej dotrzeć.

Po prologu i bieganiu (było go chyba więcej niż jeżdżenia) po krzakach na początek wybrałam dwa łatwe punkty - PK1 i PK11. Oba w znanych mi mniej więcej miejscach, drugi w znanym bardzo dobrze - bo każdy w okolicy wie przecież gdzie jest park w Buczku. Na następnym z kolei PK4 zaczęły się schody. Musiałam od początku źle skręcić i zakręciłam się w lesie, co poskutkowało tym, że przejechałam chyba każdą ścieżkę w okolicy i cofałam się kilka razy. Ostatecznie jednak trafiłam na dobry trop i dobrą ścieżkę, choć zmyliła mnie nieco obecność saren które zauważyłam na ścieżce - nie przepłoszyli ich rowerzyści? Na szczęście jednak droga okazała się być właściwą i z wielką radością odbiłam mój trzeci PK.

Na następny z kolei PK9 trafiłam bez większych problemów, wycwaniłam się jednak i nie chciałam wracać do Buczka Wielkiego, ruszyłam więc ledwo widoczną drogą na południowy zachód. Szybko spotkałam jednak jadących w przeciwnym kierunku Daniela Śmieję i Piotra Buciaka (jak się okazało, późniejszych zwycięzców) którzy uprzejmie poinformowali mnie, że na wybranej przeze mnie drodze brakuje mostku. W tył zwrot, i po straceniu kawałka czasu na powrót do punktu wyjścia, piękną drogą ruszyłam do Stołuńska by zaliczyć PK15 przy brodzie. Przy następnym z kolei PK26 pożałowałam, że założyłam krótkie spodnie - pokrzyw nie dało się uniknąć. Aż trochę zazdrościłam zawodnikowi który zajechał na punkt od drugiej strony i ochłodził sobie nogi przechodząc przez rzekę.

Nad PK17 zadumałam się na chwilę zastanawiając się czy warto, ale w końcu pojechałam, szczególnie że drogę do niego akurat dobrze znam. Niestety zaliczyłam go jadąc tą samą drogą w obie strony - nie starczyło mi odwagi na przekraczanie rzeki. Potem szybka jazda na łatwy PK8 i równie szybka jazda na mniej łatwy PK22. Na moje szczęście głupiego trafiłam tam na zawodników którzy trochę już go szukali i właśnie znaleźli. Było mi trochę głupio ale skorzystałam, odbiłam punkt razem z nimi i ruszyłam dalej. I tak przecież nie walczę o wysokie pozycje.

Planowana droga na PK13 okazała się być zaoranym polem, ale po małej modyfikacji wariantu udało mi się go odnaleźć. Na tym etapie spotykałam na punktach wciąż tę samą parę zawodników - trochę mnie to podbudowało, bo znaczyło to że zaliczamy punkty mniej więcej w tym samym tempie, ale z drugiej strony wiedziałam że zapewne mieli oni już więcej PK na koncie. Ale jednak zawsze raźniej spotkać kogoś na tasie. Po zahaszczonym PK3 dobiłam do bufetu, gdzie postanowiłam odpocząć pierwszy raz od rozpoczęcia rajdu i obmyślić dalszy wariant. Ostatecznie postanowiłam odpuścić PK19 i PK6, i ruszyłam w stronę PK7. Tam też straciłam trochę czasu na błądzenie po zaroślach by w końcu odnaleźć punkt i odkryć, że był doskonale widoczny ze ścieżki którą wjechałam w las, gdybym tylko obróciła się w dobrą stronę. Jednak chyba mało we mnie instynktu orientalisty.

Pojechałam dalej na PK14 i PK20, w poszukiwaniu którego trochę pokrążyłam jako że leśnicy zrobili tam piękną nową drogę, którą jechało się świetnie, jednak nie potrafiłam do końca ustalić którą z dróg czy przecinek z mapy zastąpiła. Ostatecznie jednak odnalazłam właściwą zarośniętą dróżkę, i po przeprawieniu się przez rów odbiłam się na punkcie. Na wyjeździe znowu spotkałam znajomą już parę zawodników, tym razem to oni mogli skorzystać z mojej podpowiedzi i zagłębić się w las tam, gdzie ja z niego wychodziłam.

Po prostym PK2 ruszyłam w stronę byłego lotniska, gdzie na PK21 znowu trzeba było się przedrzeć wąską i dość zarośniętą ścieżynką. W pierwszej wersji miał to być mój ostatni punkt, ale okazało się że jest tak wcześnie że nie było co wracać do bazy, spokojnie mogłam zaliczyć jeszcze kilka PK. Po szybkim spojrzeniu na mapę i skalkulowaniu około 30 minut na każdy punkt stwierdziłam, ze zaliczę ich jeszcze 4 i zjadę do bazy. Lotniskowymi asfaltami ruszyłam więc w stronę PK27. Wbrew moim wygodnickim zwyczajom przejechałam kawałek trasy bez ścieżki, wzdłuż torów kolejowych. Trafiłam nawet na pociąg. Decyzja ta okazała się słuszna, i nawet przed wyznaczonym limitem czasowym już pędziłam pięknymi asfaltami w kierunku PK12 i potem PK5. Poszło mi szybciej niż myślałam, było przed 17:00 a więc zostały mi jeszcze całe dwie godziny. Pozwoliłam sobie na krótką przerwę na batona, zdecydowałam też że dorzucę jeszcze jeden punkt do planu. PK10 znalazłam bez większych problemów. Tam też poczułam się na tyle spokojna, ze zrobiłam pierwsze i jedyne zdjęcia z trasy.

 Dumna zawodniczka ze swoją kartą.

Również na tej samej fali spokoju postanowiłam zaliczyć jeszcze po drodze PK16, spokój jednak skończył mi się kiedy źle wymierzyłam odległość, i źle wjechałam w las. Stwierdziłam wtedy że dla spokoju ducha odpuszczę sobie ten punkt, pojadę jeszcze tylko po PK24 i na metę. Tak też zrobiłam i może słusznie, bo na wyjeździe z PK24 zakręciłam się tak że chwilę mi zajęło dojście gdzie jestem i prawie już jechałam w złym kierunku. Ostatecznie jednak rozpoznałam charakterystyczny kościół w Batorówku, zwróciłam kierownicę w przeciwnym kierunku i w mżącym deszczu dojechałam na metę z półgodzinnym zapasem czasu.

 Na macie jak zwykle z mamą, ale tym razem trochę inaczej.

Ostatecznie zaliczyłam więc 22 PK (+ prolog) w czasie 565 i pół minuty. Uplasowałam się mniej więcej w dwóch trzecich stawki a więc w raczej typowym dla mnie miejscu. Udowodniłam sobie jednak, ze sama też daję radę i jestem w stanie walczyć (prawie) do końca. Przyznam, ze z towarzystwem jeździ się przyjemniej, choć zdecydowanie więcej czasu zajmuje wtedy ustalanie wspólnego wariantu...

Najbardziej zasmuciło mnie na mecie to, ze wcale a wcale nie byłam głodna i nie mogłam skorzystać z szerokiej oferty gastronomicznej zapewnionej przez organizatorów. Przez rozum zjadłam pierogi (z kapustą i z kapustą, to znaczy nominalnie w grzybami i z mięsem) a resztę z bólem serca odpuściłam. Jednak zmęczenie dało mi się we znaki.

Trasa jak dla mnie była świetna - dużo punktów blisko siebie, dużo możliwości kombinacji i zawsze blisko do bazy. Wcale nie było tak trudno jak się spodziewałam, i nawet cieszyłam się że punkty nie są tak oczywiste jak na niektórych innych rajdach i trzeba ich było czasem trochę dłużej poszukać. Jak zwykle też nastrój po rajdzie zdecydowanie lepszy niż przed. I nawet mimo stresu (teraz tak mówię) jak zwykle wrócę na trasy i jeśli trzeba będzie jechać samej, teraz przynajmniej wiem, że dam radę. Przynajmniej powinnam. Chyba że to wszystko to tylko takie szczęście początkującego.

Mapy:
Prolog:


Trasa główna:


Statystyki:
dystans: 111,57 km
czas ogólny: 9:25:30
czas czystej jazdy: 7:21:10

3 komentarze:

  1. "Leśne Dukty" to piękna sprawa. Dzięki nim zacząłem wracać do zaniedbanej i porzuconej kiedyś w zarodku przygody z orientacją sportową. Dzięki Nadleśnictwo Lipka! ;) Piszesz świetne relacje, czytam je z wielkim zaciekawieniem. Podziwiam Twój zapał i odwagę!

    No i mam też pytanie. Widzę na Twojej mapie ślad poprowadzony zakreślaczem. Czy znaczysz go sobie w chwili startu, wyznaczając przebieg trasy? Jeśli tak, to czy nie przeszkadza Ci później w terenie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, fajnie wiedzieć że ktoś jednak to czyta :D Może spotkaliśmy się na trasie albo spotkamy w tym roku? :)
      Co do śladu to ja zaznaczam sobie trasę już po rajdzie, żeby potem pamiętać jak jechałam. Wiem, że niektórzy malują trasę na starcie ale sama nigdy tak nie robiłam, za często się u mnie zmieniają koncepcje w trakcie rajdu :D

      Usuń
    2. Niestety na trasie się nie spotkaliśmy, bo jechałem w TR50. Ale mogliśmy się widzieć przy ognisku ;) Na tegoroczną edycję zapisałem się również na 50, ale przez Twoją relację zastanawiam się, czy jednak nie poprosić o przepisanie na 140. Pewnie też startujesz na tej trasie? Dystans robi spore wrażenie i budzi ogromny respekt, ale to musi być naprawdę świetna przygoda. TR50 w ubiegłym roku bardzo mi się podobała, ale może TR140 rzeczywiście też jest osiągalna i dla mnie :D

      Powodzenia w Harpaganie, zdaje się, że przed godziną wystartowałyście ;) I do zobaczenia w Kujaniu ;)

      Usuń