wtorek, 21 października 2014

Harpagan 48, czyli seria pomyłek zakończona serią niespodzianek

Prawie dokładnie rok temu, 19 października 2013 roku, w dzień moich dwudziestych piątych urodzin po raz pierwszy stanęłam na starcie rowerowego maratonu na orientację. Był to oczywiście Harpagan 46, i choć czasem jego przebieg i osiągnięty wynik chciałabym zakopać w przeszłości i przykryć zasłoną zapomnienia, to trudno jest nie powracać do niego teraz, rok później, po całym sezonie spędzonym na trasach różnych rajdów  i spędzeniu w siodełku większej ilości godzin niż w całym moim wcześniejszym życiu. Tak podejrzewam. Tamten Harpagan był pierwszy, można by powiedzieć, że przełomowy. Jako taki, posłużył mi za swego rodzaju punkt odniesienia. Miałam nadzieję, ze po tym roku uda się poprawić wynik, nauczyć na własnych błędach i gołym okiem zaobserwować postęp. Czy się udało? A to się dopiero okaże...

Na start 48. Harpagana zajechaliśmy wczesnym rankiem, po pobudce o godzinie 3:30, od razu w pełnym rynsztunku. Cała nasza trójka, czyli ja mama i tata w naszych nowych reprezentacyjnych bluzach "drużynowych", które, jak z radością stwierdzam, są już rozpoznawalne na trasie, ale zawdzięczamy to tylko rodzicom. Ja w końcu wciąż jestem świeżakiem, który uczy się jeszcze co i jak.

Na szczęście rejestracja w biurze zawodów i ogarnianie sprzętu poszło nam gładko, i około 6:20 staliśmy już na starcie, gotowi do ruszenia na trasę. Przed nami 12 godzin na zaliczenie 20 punktów kontrolnych, trasa ma liczyć 200 km. O 6:27 dostajemy do ręki mapy, a ja po raz kolejny ze zdziwieniem przyjmuję to, że chyba wiem, gdzie chcę jechać, w końcu nie zdarza mi się to aż tak często. Nie robiłam nigdy kalkulacji czasowych na podstawie średniej prędkości, czy innych zmiennych, "na oko" oceniam, że by wynik był przyzwoity dobrze byłoby zaliczyć co najmniej połowę punktów - jak się uda może o kilka więcej. Z tą myślą planowałam odpowiednio okrojony wariant, mając jednocześnie w pamięci zeszły rok, kiedy do mety dojeżdżałam dosłownie na ostatnich nogach, czego wolałabym nie powtarzać. Po wskazaniu mamie mojej koncepcji na pierwszych kilka punktów i jej akceptacji ruszyłyśmy z Lipusza asfaltem na północ.

Na pierwszy punkt - PK15 - mogłybyśmy właściwie jechać bez mapy, kierując się jedynie światełkami rowerzystów jadących przed nami. Dojazd łatwy, a punkt dość cenny, spora część zawodników więc, tak samo jak my, postanowiła od niego zacząć. Tak więc, mimo że sam punkt schowany był w obniżeniu terenu, trafiłyśmy do niego jak po sznurku.

By się nie wracać, przedarłyśmy się na północ po czym pojechałyśmy dalej asfaltem, po kolejny na naszej drodze PK19, do którego dojechałyśmy wciąż w sporej grupce rowerzystów. Po drodze zamieniłyśmy też czołówki na kaski - na szczęście w ciemności przyszło nam jechać tak naprawdę tylko pół godziny. Po zaliczeniu dziewiętnastki chwilę rozważałyśmy czy na PK7 udać się wariantem bardziej asfaltowym, czy postawić na drogi gruntowe. Ostatecznie ta druga opcja wygrała, a my ruszyłyśmy, zauważając po drodze kilka z naszych bezpośrednich konkurentek. Wiadomo, że na zwycięstwo szans nie mamy, ale nie zaszkodzi kontrolować sytuację, prawda?

 Na dziewiętnastce całkiem spore zamieszanie.

Na siódemce nie mniejsze.

Na zaliczonym bez problemu PK7 spotkałyśmy właśnie jedną z konkurentek - Asię Stanek, jednak zamiast rywalizować połączyłyśmy siły i skonsultowałyśmy dalszy wariant na dziewiątkę. Sprawa wydawała się prosta - najpierw prosto na południe, a przy skrzyżowaniu w Wygodzie odbić w leśną drogę na zachód by ściąć asfaltowy "cypel" i skrócić sobie drogę. Niestety w Wygodzie okazało się, że drogi jakoś nie widać, a zamiast niej przy skrzyżowaniu rozpościera się równiutko zaorane pole. Takie są jednak zalety Harpagana, ze rowerzystów wokół kręci się cała masa - mama dostrzegła w oddali jednego jadącego skrajem lasu w "naszym" kierunku, ruszyłyśmy więc za nim i po przejechaniu kawałka asfaltu i "łącznika" wiodącego na południe dotarłyśmy do odpowiedniej ścieżki. Schody zaczęły się jednak po wyjeździe na kolejny asfalt. Jak tu teraz celować w ten punkt? Mama, jak zwykle, opowiadała się za opcją terenową. Asia wolała jechać asfaltem i z niego celować w ścieżkę. Ja przychylałam się do opcji Asi, ale sama już nie byłam pewna co lepsze. W końcu asfalt wygrał, niepewnie jednak wjechałyśmy w jedną z dwóch dostępnych dróg. Droga była fatalna, wiodąca stromo w dół po głębokim piachu, szybko na szczęście wyprowadziła nas na polanę na której krzyżowało się kilka ścieżek. Miejsce niby pasuje, tylko gdzie ten punkt? Po przejechaniu jeszcze kawałka na szczęście się odnalazł, przy szerokiej, utwardzanej drodze, która na mapie zaznaczona jest (chyba?) jako przecinka. Ot, niespodzianki.

Korzystając właśnie z tej miłej niespodzianki ruszyłyśmy na południe a następnie asfaltem do Osławy-Dąbrowy. Moim pierwotnym zamysłem był objazd asfaltem i zajechanie na osiemnastkę od północy, wiedziałam jednak, że mamie ten pomysł nie za bardzo się spodoba. Droga skracająca dystans wydawała się być na mapie całkiem konkretna, a zagadnięta przez nas miejscowa potwierdziła, że droga jest dobra, choć ciekawa. I pewnie taka by właśnie była, gdybyśmy tylko w nią trafiły. Niestety po przejechaniu około 2 km zorientowałyśmy się że zamiast prosto na południe zbaczamy coraz bardziej na wschód - wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jedziemy nie drogą na Koźlice, ale tą wiodącą do Leśniczówki Sominy. Już chciałyśmy zawracać, kiedy mama stwierdziła, ze skoro zajechałyśmy już tak daleko, to w sumie możemy jechać po  piątkę. Pomysł wydawał się być sensowny, odwróciłyśmy więc kierownice z powrotem na południe i ruszyłyśmy dalej.

Bez większych problemów trafiłyśmy na skrzyżowanie, przy południowym krańcu jeziora Wieckiego. Tam też doświadczyłyśmy chyba zbiorowego zaćmienia umysłu, bo zamiast kierować się dalej drogą na południowy wschód, skręciłyśmy w prawo ruszając przez pole, kierując się za grupkami pieszych. Już nawet nie rowerzystów - pieszych! Do teraz nie mam pojęcia dlaczego. I znowu dopiero po około kilometrze w złym kierunku nastąpiło olśnienie, i powrót ze spuszczonymi głowami. Druga próba okazała się udana, i szczęśliwie zajechałyśmy na PK5.

Na punkcie krótki odpoczynek i obmyślanie dalszej strategii.

Z piątki musiałyśmy (no dobra, nie musiałyśmy, ale bardzo chciałyśmy) cofnąć się po cenną, bo wartą aż 5 punktów osiemnastkę. Droga zamiast wyprowadzić nas wprost na  zjazd w kierunku punktu, wyrzuciła nas w samym środku Somin - kolejny niepotrzebny kilometr na naszym koncie, i niestety nie ostatni tego dnia. Na PK18 spotkałyśmy znowu Asię, jednak tu też ostatecznie się z nią pożegnałyśmy - ona ruszyła bardziej ambitnie, na szesnastkę (która kusiła też mamę), a my, za moją i tylko moją namową pojechałyśmy po dziesiątkę.

Droga fajna, szkoda tylko, że znowu nie ta, którą chciałyśmy jechać.

Wyjazd z osiemnastki.

Dłuższy przelot asfaltem, o dziwo, zmęczył mnie bardziej niż leśne drogi, zaczęły mnie boleć plecy i zaczęłam się bać, że powoli tracę już siły i przyjdzie mi kończyć dużo wcześniej niż to sobie zaplanowałam. Na szczęście jednak kryzys był chwilowy, i po ciekawszym fragmencie przez las oraz posileniu się na PK10 batonem, odzyskałam energię i chęć do dalszej jazdy. Uzgodniłam też z mamą dalszy plan, bo okazało się, że jak zwykle gdzieś się nie dogadałyśmy i kiedy ja chciałam ruszać na szóstkę mama pytała którą wersję bierzemy na tą czternastkę.

 Jedno z niewielu wspólnych zdjęć - podziękowania dla chłopaka z obsługi. Może siedział bez butów, ale zdjęcie zrobił świetne!

Pojechałyśmy w końcu na PK6, bardzo zresztą słusznie, bo i przejazd łatwy i punkt też nietrudny. Zaczęłyśmy też spotykać rowerzystów z setki - dużo więcej niż tych z naszej trasy. Wiadomo - ambitni dwusetkowicze pewnie w tym czasie buszowali gdzieś na południu, polując na dwudziestkę. My ruszyłyśmy na wschód, w kierunku PK14 klucząc trochę leśnymi drogami, na szczęście tym razem bez większych wpadek choć oczywiście nie bez żadnych. Mamę za bardzo skusiła droga wiodąca przy jeziorze, i znowu niepotrzebnie nadrobiłyśmy jakiś kilometr. Licznik leci...

Na szczęście byłam świadoma tej pomyłki i choć mamę ciągnęło we wcześniejsze przecinki, dojechałyśmy aż do tej właściwej, wiodącej na półwysep na brzegu jeziora Wdzydze. Mimo że wiał dość chłodny wiatr, postanowiłyśmy skorzystać z ławeczki i zrobić sobie przerwę na obiad - czyli kanapkę z kabanosem.


W dalszą drogę ruszyłyśmy kierując się na trzynastkę. Problematyczny rów przekroczyłyśmy przy samym jeziorze, jednak droga wiodąca dalej na północ okazała się nie do końca przejezdna - głęboki piach przywoływał złe wspomnienia i zmuszał do pchania roweru, szybko więc skręciłyśmy w pierwszą przecinkę na zachód i dobiłyśmy do mocniejszej drogi, którą już spokojnie i szybko pojechałyśmy dalej, a w nawigacji pomagały nam liczne, jak na środek lasu, drogowskazy. Na PK13 pojechałyśmy wariantem mamy - za Szludronem pierwszą mocną drogą w prawo - na południe, by potem skręcić w lewo i dobić do równoległej przecinki. Jak się okazało, decyzja była jak najbardziej słuszna, bo przecinka była li i jedynie wąską drożynką wśród zarośli.

 PK13 - miejsca mało, ludzi dużo.

Nie było co zajmować innym miejsca przy punkcie, więc szybko wróciłyśmy na główną drogę i ruszyłyśmy do Wąglikowic, gdzie wycelowałyśmy w drogę na mapie częściowo przysłoniętą nazwą miejscowości, za to prowadzącą idealnie do PK17. Choć określenie punktu jako "polana" było dość dyskusyjne znalazłyśmy go bez większych problemów.

Nasz pierwotny plan zakładał, ze z siedemnastki jedziemy na PK11, potem w tę i z powrotem zaliczymy jeszcze PK1 jeśli starczy czasu i lecimy na metę. Okazało się jednak, że poszło nam... za szybko. Nie doceniłam nas. Zaplanowałyśmy za krótką pętlę, była godzina 15:15 a od mety dzieliło nas jakieś 15 km. Mama stwierdziła, że to wręcz nie wypada tak wcześnie zjawiać się na mecie. I to w sumie głównie dlatego, a nie w pogoni za dodatkowymi punktami, postanowiłyśmy wybrać się jeszcze po PK3. Ja miałam z tyłu głowy jeszcze swoją małą motywację - wiedziałam, że jeśli zaliczymy trójkę to pobiję swój rekord odległości ustanowiony na zeszłorocznym Harpaganie. A może nawet dobiję do 150 km? Przystałam więc na propozycję i po kolejnym batonie szybko wyjechałyśmy na asfalt i śmignęłyśmy jak wiatr wprost na Kościerzynę.

Niestety, mimo mojego stoickiego spokoju, Kościerzyna zmyliła mnie swoimi niecnymi głównymi drogami i po jednym złym skręcie wyniosło nas za bardzo na północ - aż na tory przy skraju lasu. W złym kierunku utwierdziła nas dodatkowo spotkana miejscowa, która powiedziała że tak, tak, na Wieprznicę cały czas prosto. Już prawie chciałyśmy brnąć w wąską ścieżynkę, ale jednak w porę się zreflektowałyśmy i zawróciłyśmy. Drugi zaczepiony mieszkaniec miał lepsze informacje - skierował nas na właściwą drogę, którą - a jakże - ominęłyśmy za pierwszym razem. Kolejne dwa kilometry na liczniku niepotrzebnego nadrabiania drogi. Kiepsko to wyglądało, oj kiepsko. Na szczęście po odnalezieniu właściwej drogi punkt już odszukałyśmy bez problemu. Nie był on chyba zbyt często odwiedzany, ale za to miał przemiłą obsługę.

By się nie cofać, przebiłyśmy się ścieżkami na zachód i wyjechałyśmy prosto na most w Wieprznicy, na którym stał, dumając nad mapą, Paweł Brudło. Widząc nas postanowił nam zaufać (ryzykowna, choć ostatecznie chyba słuszna decyzja) i ruszył drogą, którą przyjechałyśmy rzucając nam tylko, że zjawiłyśmy się w samą porę. My za to szeroką i równą drogą ruszyłyśmy w kierunku Łubiany. Po drodze minął nas też Daniel Śmieja - jak się okazało, w drodze po zwycięstwo. Wszystko wskazywało na to, że najlepsi kończą już powoli zmagania, a przed nami był jeszcze co najmniej jeden punkt. Po przymusowym, ale krótkim objeździe przed Łubianą spowodowanym zamknięciem drogi zakładowej trafiłyśmy w najbardziej felerne miejsce tego rajdu. Rozwidlenie za mostem. O naszych dylematach na tym rozdrożu można by napisać bajkę, a morałem byłoby chyba "wierz matce swojej", bo to mama chciała już od początku jechać dobrą drogą. Najpierw jednak wybrałyśmy wariant wiodący za bardzo na wschód. Po powrocie do punktu wyjścia, nie wiem sama dlaczego, pojechałyśmy odnogą w prawo, na zachód. Gdyby nie tablica informacyjna i bezczelny napis "tu jesteś" wcale nie tam, gdzie być chciałyśmy, sama nie wiem jak by się to wszystko skończyło. Po kolejnym powrocie, już w nienajlepszych humorach (to mało powiedziane, byłam po prostu wściekła) w końcu pojechałyśmy dobrą drogą i trafiłyśmy na PK11.

Być może gdyby nie błąd w Kościerzynie i to paskudne rozdroże pojechałybyśmy jeszcze po PK1. Niestety, straciłam jakoś na to ochotę i w Lipuszu zameldowałyśmy się na mecie. Zły humor na szczęście szybko ze mnie opadł, szczególnie kiedy po szybkim podliczeniu wyszło mi że wcale nie zrobiłyśmy 12 PK, jak cały czas myślałam, ale całe 13. Do tego na liczniku prawie 147 km - rekord odległości pobity o 10 km. Serię przyjemnych niespodzianek dopełniło sczytanie chipa i sprawdzenie wyniku - z 13 PK i 43 punktami przeliczeniowymi zajęłyśmy wśród kobiet 4 i 5 miejsce. Choć niby miejsce tuż za podium jest najgorsze, wcale tego nie odczułam, bo nie spodziewałam się tak dobrego wyniku! Szczególnie biorąc pod uwagę tę wyjątkowo dużą ilość naszych przeróżnych wpadek i co najmniej 10 km nakręcone niepotrzebnie w wyniku błędów. Ostatecznie po ogłoszeniu wyników okazało się nawet, że utrzymałyśmy się w pierwszej setce klasyfikacji ogólnej. Na 98. i 99. miejscu, ale zawsze! Szkoda tylko, że znowu nie starczyło dla nas kawy. No ale przecież nie warto wcześniej zjeżdżać z trasy, żeby załapać się na kubek kawy. Ale może rozgrzałaby mnie i zapobiegła temu paskudnemu katarowi, który przywiozłam z Lipusza.

Wnioski? Na pewno jest lepiej. Cały sezon jeżdżenia sprawił, że nie padłam na mecie tak jak rok temu, byłam w stanie zjeść kolację i komunikować się z ludźmi w sposób składny. Wciąż jest oczywiście pole do poprawy - przede wszystkim zminimalizowanie głupich błędów, no i chyba przyjdzie pora na ambitniejsze plany jeśli chodzi o ilość zaliczonych PK. Może 15? Oj, żebym się tylko nie przeliczyła...

Mapa:


Trasa na RunKeeperze.

Statystyki:
dystans: 146,97 km
czas ogólny: 11:18:19
czas czystej jazdy: 9:07:13
średnia: 16,11 km/h (ogólna 12,71 km/h)